środa, 3 grudnia 2008

Pierwsze lata "wolności" cz. 4


(dokument zwolnienia Jana Romańczyka z więzienia we Wronkach - kliknij, by powiększyć)


Pewnego dnia wszedł do celi oddziałowy z więźniem, zapytali się o Romańczyka. Gdy powiedziałem, że to ja, powiedziano, że naczelnik przychylił się do mojej prośby. Odpowiedziałem, że ja pana naczelnika o nic nie prosiłem. Wtedy kazano mi dobrze sobie przypomnieć. Przypomniałem sobie, że przeszło trzy lata temu, gdy przyjechałem do Wronek w 1951 roku, prosiłem naczelnika o prawo korzystania z książek technicznych. Właśnie na tą prośbę we wrześniu 1954 roku naczelnik wyraził zgodę. Zapytałem, co mi mogą zaoferować w języku polskim. Odpowiedziano, że nic, bo wszystko wybrali ci co są na funkcjach. Dla mnie mają "Uczenie rzezania" Reznicowa w języku rosyjskim. Zapytałem czy dostanę też słownik rosyjsko-polski, przytaknęli. Zgodziłem się więc, miałem zajęcie i nie próżnowałem. Opanowałem język rosyjski na tyle dobrze, że patrząc na tekst rosyjski czytałem go po polsku.

Dotarła do nas wiadomość, że nasze akta zostały odtajnione i możemy je obejrzeć. Skorzystałem z tej możliwości. Najbardziej mnie interesował protokół z pierwszej mojej sprawy, gdzie adwokat domagał się zwolnienia, gdyż nie widzi podstaw do ukarania i losy mojego pisma z dnia 29 sierpnia 1953 roku, które wyszło do Sądu Rejonowego Wojskowego i tam ugrzęzło. Inne sprawy przejrzałem, ale już mnie mniej interesowały.

Pewnego dnia do celi weszło dwóch funkcjonariuszy więziennych i powiedzieli, że jeśli ktoś ma jakieś zastrzeżenia do wyroku to niech pisze. Wtedy ja się roześmiałem, na co ostro zareagowali. Powiedziałem im, że 29 sierpnia 1953 roku napisałem do Najwyższego Sadu i do tej pory cisza, nie dostałem żadnej odpowiedzi, prawdopodobnie moje pismo trafiło do kosza. Odpowiedzieli, ze na pewno sprawę załatwią , że dostanę odpowiedź i wyszli. Za dwa dni zjawili się z pismem z czerwca o odpowiedzi na łaskę i zarzucali mi nieprawdę. Jja im odpowiedziałem, że to jest odpowiedź na prośbę o łaskę, które pisała żona. Ja chcę odpowiedź na moje pismo, ja nie chcę łaski, ja chcę sprawiedliwości. Zapewniali, że załatwią mi odpowiedź i wyszli.

W październiku 1954 roku, w liście, żona mi napisała, że minęło 6 miesięcy od odpowiedzi prezydenta i można znowu pisać, ale lepiej żebym ja napisał osobiście. W liście do żony odpisałem, że ja nie mam podstaw do pisania, ponieważ nie popełniłem żadnego przestępstwa i nie przyznałem się do winy. Jeśli chce mi pomóc to nich pójdzie do Sądu Rejonowego Wojskowego i dowie się co słychać z moim pismem, które pisałem 29 sierpnia 1953 roku.


13 grudnia 1954 roku po obiedzie kazano mi się zabrać z rzeczami i z siennikiem z celi i zaprowadzono mnie na pojedynki na oddział IV d. Byłem zdezorientowany co to znaczy, bo w celi były cztery sienniki. Na tym oddziale był pośmieciuchem (więźniem sprzątającym) znajomy więzień, który przeprowadzał Rydza-Śmigłego przez Tatry. Doszedł do moich drzwi i powiedział, że z tej celi więźniowie wychodzą na wolność. Noc przespałem niespokojnie, ciekawy dnia jutrzejszego.

W dniu 14 grudnia 1954 roku, rano po śniadaniu, wyprowadzono mnie z celi. Na korytarzu stało już trzech więźniów. Uformowano nas w szereg i zaprowadzono do pomieszczeń administracji. Po dwóch wsadzono nas do dwóch niewielkich pomieszczenia obok siebie. Potem zabrano jednego więźnia z sąsiedniego pomieszczenia. Po pewnym czasie wrócił, a zabrano mojego kolegę. Ścianka między pomieszczeniami była cienka i można było się porozumiewać. Dowiedziałem się, że kolega zza ściany otrzymał urlop zdrowotny i wychodzi na wolność. Wrócił i mój kolega, a zabrano drugiego z tamtego pomieszczenia. Mój kolega dostał warunkowe zwolnienie. Przyszedł drugi kolega z tamtego pomieszczenia i zabrano mnie.

Zaprowadzono mnie do administracji, sprawdzono moje personalia i odczytano orzeczenie Zgromadzenia Sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego: Umorzono mi karę z artykułu 32 w związku z artykułem 86 KKWP. Karę śmierci z artykułu 3 punkt b z dekretu o ochronie Państwa z1944 roku zmniejszono na 10 lat więzienia, zastosowano amnestię z 1947 roku i ustalono wyrok na 5 lat pozbawienia wolności. Ponieważ odsiedziałem 6 lat, sąd zarządził natychmiastowe zwolnienie z więzienia.

Wyrok przyjąłem bez specjalnej reakcji. Czytający pomyślał, że nie zrozumiałem i przeczytał jeszcze raz. Gdy zapewniłem go, że rozumiem, zapytał mnie czemu się nie cieszę. Odpowiedziałem, że jak dostałem karę śmierci nie płakałem, to teraz gdy mam 6 lat życia zmarnowane mam się cieszyć. Spojrzał na mnie i powiedział zamyślony: "To prawda".

Odprowadzono mnie do kolegów, zaprowadzono do magazynu odzieży i przygotowano naszą odzież do wyjścia na wolność, między ludzi. Myślałem o tym, że wkrótce będę w domu, jak mnie przyjmą po tak długiej nieobecności. Domyśliłem się, że zwolnienie nastąpiło w wyniku mojego pisma, pewnie żona zrobiła tak jak ją prosiłem. Czy ona wie, że ja jutro rano będę w domu?

Gdy z magazynu wyszliśmy z naszymi rzeczami oddziałowi, którzy nam robili rewizje byli również podekscytowani. Byli z nami przez kilka lat, niektórzy byli ludźmi ale nie wszyscy. Po rewizji zaprowadzono nas pod kancelarię, by odebrać dokumenty i niewielkie pieniądze, które sukcesywnie przysyłała mi żona na tzw. wypiskę. Raz w miesiącu można było za nie kupić produkty w więziennej kantynie. Miałem nadzieję, że wystarczą one na podróż. Czekając w korytarzu pod kancelarią zobaczyłem przechodzącego oficera, który przeprowadzał ze mną rozmowy. Gdy mnie zobaczył mnie w ubraniu, dokąd się wybieram. Gdy odpowiedziałem, że do domu odpowiedział: "Wpierw bym się śmierci spodziewał niż wy do domu pójdziecie". Odpowiedziałem: "Nie mam nic przeciwko temu, niech się pan spodziewa".



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

środa, 19 listopada 2008

Pierwsze lata "wolności" cz. 3


W celi 35 siedzieli żołnierze warszawskiej i wileńskiej AK, a także Niemcy. Tu trzymano m.in. Ślązaka Grzymka, który w 1939 r., przebrany w polski mundur, był wśród atakujących radiostację w Gliwicach. Któregoś dnia pojawił się w celi doktor Sejbold, niemiecki lekarz odsiadujący karę za zbrodnie wojenne. Pierwszy raz zetknąłem się z nim w X pawilonie. Odezwałem się tam do niego po niemiecku za co dostałem burę od oddziałowego. Seibolt zapamiętał mnie. Podszedł do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Przed przeniesieniem do celi 35 asystował on przy wykonywaniu więziennych wyroków śmierci. Któregoś dnia opowiedział mi jak się to odbywa. Dr Seibolt uczestniczył przy wszystkich z nich, był lekarzem stwierdzającym zgon. Mój rozmówca nie spodziewał się, że go wypuszczą do celi ogólnej. Nie wiem co się później z nim stało.

Katem był funkcjonariusz Szymański, popularnie zwany przez więźniów "generał smród". Wywołanego z celi prowadzono do naczelnika więzienia, gdzie byli już prokurator i obrońca. Naczelnik więzienia informował skazanego, że wyrok został zatwierdzony, a prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Strażnicy brali nieszczęśnika pod ręce i prowadzili w kierunku małego domku za 10 pawilonem. Kiedy skazańca doprowadzano do drzwi, Szymański - oddziałowy z pawilonu 10, wyciągał Colta kaliber 11,4 i strzelał ofierze w tył głowy. Bezwładne ciało otwierało drzwi i wpadało do pomieszczenia, którego podłoga była wysypana grubą warstwą piasku. Następnie do środka wchodził dr Seibolt i stwierdzał zgon. Rano wywożono ciało w nieznanym kierunku.

Przerzucono mnie do innej celi i zrobiono celowym, ale byłem w niej krótko, bo przeniesiono mnie do innej celi za krytykę przodownika. W nowej celi przyjęto mnie serdecznie, było w niej wielu znajomych. Gdy wszyscy się ze mną przywitali, podszedł do mnie starszy pan i spytał skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Warszawy powiedział, że miał rodzinę o tym nazwisku w Warszawie. zapytałem się gdzie. Gdy odpowiedział, że na Żurawiej pod 30, to zapytałem jak się nazywa. Okazało się, że to Wiktor Bernard, mój krewny ze strony mojej babki. Jego mama i moja babka były rodzonymi siostrami. Wuj całą wojnę pływał w konwojach brytyjskich jako oficer nawigacji. Po wojnie przyjechał do kraju i znalazł się w więzieniu - taka polska dola. W celi poznałem także księdza Zator-Przetockiego pochodzącego ze Lwowa, bardzo wielkiego patriotę.

W więzieniu mokotowskim otrzymałem wyrok rewizji mojej sprawy i dowiedziałem się, że odpadł artykuł 4. Artykuł 86 KKWP zamieniono na artykuł 28 w związku z 86 i zmniejszono karę z tego artykułu na karę 10 lat więzienia, łagodząc ją na podstawie amnestii 1947 roku na karę 5 lat więzienia. Kara z art. 3 z dekretu o ochronie państwa została utrzymanał w mocy i wyznaczono mi karę łączną 15 lat więzienia. Z tą karą pojechałem do więzienia karnego we Wronkach.


W styczniu 1951 roku wraz z innymi więźniami znalazłem się we Wronkach. Zajechaliśmy o zmierzchu, ustawiono nas w kolumnę i ostrzeżono, że za każdą próbą opuszczenia kolumny będą strzelać. Ponieważ było ciemno wprowadzono nas do budynku. Przy transportach, które przyjeżdżały w dzień, bez względu na porę roku i pogodę więźniów rozbierano i rewidowano na podwórku. Staliśmy i czekaliśmy na swoją kolej rewizji.

Podszedł do mnie oddziałowy i zabrał mnie na rewizję. Półgłosem powiedział do mnie: "Ja będę krzyczał, lecz ty nic sobie z tego nie rób, tylko się ubierz w bieliznę zawiąż dobrze koc z rzeczami i uważaj żebyś jak najmniej dostał". Potwierdzająco mrugnąłem do niego i zachowywałem się zgodnie z otrzymaną instrukcją. Nie obyło się jednak bez razów. Jakiś więzień upuścił swój koc z rzeczami na schodach, musiałem zwolnić, a zbir oddziałowy dopadł mnie i uderzył kluczem. Mimo bielizny, którą miałem na sobie, zranił mnie do krwi.

Umieszczono nas na oddziale I c. Był to oddział dla najbardziej niebezpiecznych wrogów Polski Ludowej. Następnego dnia zapoznawaliśmy się z więziennymi zwyczajami. We Wronkach zapisaliśmy się na otrzymywanie gazet, oczywiście "Trybuny Ludu". Otrzymaliśmy ją przez dwa dni, potem już nie. Gdy za kilka dni odwiedził nas naczelnik więzienia, zwróciliśmy się do niego z pytaniem, dlaczego nie otrzymujemy zaprenumerowanych gazet. Naczelnik odpowiedział, że nieb dostajemy gazet, ponieważ czytamy je między wierszami.

Pan naczelnik zapytał: "Na co czekacie? Myślicie, że tu z lasu wyjdą Amerykanie i was oswobodzą. Bądźcie pewni, że oddziałowi zginą i ja zginę ale z was żaden żywcem nie wyjdzie".

Jedyną przyjemnością dla nas było otrzymywanie listów. List był naszym jedynym kontaktem z wolnością. Otrzymywaliśmy jeden list na miesiąc. My też raz w miesiącu mogliśmy pisać jeden list.

Przykrym dla mnie był list w maju 1951 roku. Dowiedziałem się z niego o śmierci mojej mamy. Zmarła na skutek wylewu, gdy dowiedziała się o przetransportowaniu mnie do więzienia we Wronkach. Sama będąc zaangażowaną w konspiracji czuła, że wyrządzono mi wielką krzywdę.

Warunki były okropne, na każdym kroku prześladowania. Gdy drzwi celi się otwierały, musieliśmy stawać tyłem do drzwi pod oknem. Ja pokrótce zachorowałem na gruźlicę gruczołów limfatycznych. We Wronkach był oddział gruźlików płuc, dużo z nich przejeżdżało się na tamten świat. Dostałem się do szpitala. Gdy mnie tam przyjęto ważyłem 48 kg.

Po sześciu tygodniach, gdy się podleczyłem i wypisywano mnie ze szpitala, ważyłem 60 kg. Poprawę swojego zdrowia zawdzięczam lekarzowi więźniowi Janowi Pierzchale i aptekarzowi więźniowi w aptece więziennej Kazimierzowi Augustowskiemu, żołnierzowi Armii Krajowej, powstańcowi warszawskiemu z batalionu Czata 49.

Po opuszczeniu szpitala zostałem skierowany na kwarantannę, gdyż musiałem wygoić rany po dokonanych zabiegach w szpitalu. Po całkowitym wygojeniu ran wróciłem na oddział. Na oddziale byłem przesłuchiwany przez oficerów specjalnych (politycznych). Moje wypowiedzi nie podobały się jednemu z przesłuchujących mnie oficerów, bo na pożegnanie powiedział mi: "Ty sk........, z więzienia nigdy nie wyjdziesz". Trudno, wolałem być człowiekiem. Nie wszyscy funkcjonariusze byli kanaliami. Byli także i tacy, którzy nawet ostrzegali mnie przed kapusiami. Jeden z oddziałowych wywołał mnie z celi i zapytał czy chcę popracować na korytarzu. Zgodziłem się, bo ruch mi był potrzebny.

Ten oddziałowy gdy był na służbie, zawsze mnie wypuszczał z celi. Po kilku wypuszczeniach powiedział, że będzie starał się doprowadzić do sytuacji bym na stałe był na korytarzu. Odradzałem mu, bo to wiązało się z wizytą u oficera specjalnego. Postawił na swoim i zaprowadził mnie do "speca" jak nazwaliśmy oficera politycznego. Ten zapytał mnie o personalia, a potem za co siedzę. Gdy odpowiedziałem: "Za to że walczyłem za Ojczyznę", zaczął krzyczeć: "Zamknąć tego sk........ do celi". Przyszedł oddziałowy i odprowadził mnie do celi. W drodze zapytał: "Czego on tak krzyczał, spytał? powiedziałem oddziałowemu co powiedziałem "specowi", a ten powiedział: "Nie martw się. Jak będę na oddziale to cię zawsze wypuszczę".

Nadszedł dzień 28 sierpnia 1953 roku. Niespodziewanie otrzymaliśmy gazety z wiadomością o wrogiej postawie towarzysza Berii. 29 sierpnia 1953 roku napisałem w swojej sprawie pismo do Sądu Najwyższego. Powiadomiono mnie, że pismo wysłano drogą służbową do Sądu Rejonowego, a potem zapadła cisza. Pod koniec października 1953 roku trzech więźniów przygotowano do transportu. Byli to: Zygmunt Ziemięcki ps. "Gałązka", Tadeusz Janicki ps. "Czarny" i Jan Romańczyk ps. "Łata", wszyscy z batalionu "Miotła".

Zaprowadzono nas skutych na dworzec kolejowy we Wronkach i wsadzono do zarezerwowanego przedziału w pociągu do Warszawy, w towarzystwie patrolu KBW w składzie: plutonowy - dowódca patrolu i dwaj szeregowi. Dodatkowo jechał z nami oficer ze służby więziennej. Ruszyliśmy w drogę. Ludzie z korytarza przyglądali się jakich to przestępców wiozą. Nie wolno nam było porozumiewać się ze sobą. Najgorzej było koledze Janickiemu, bo siedział w środku i był skuty na dwie ręce.

Gdy oficer i dowódca patrolu wyszli na korytarz na papierosa, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, tak żeby ci z korytarza nie widzieli. Młodzi żołnierze, którzy zostali w przedziale nie zwracali nam uwagi, choć zorientowali się kogo wiozą. Dojechaliśmy do Warszawy, zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Młodzi ludzie założyli pepesze na ramię i powiedzieli: "Panowie pozwolą, my weźmiemy wasze bagaże." Z zadowoleniem przyjęliśmy odruch młodych żołnierzy a ich dowódcy gdyby mogli to oczami by ich zabili. Spojrzałem jednemu z tych młodych w oczy i oczami mu podziękowałem, chyba zrozumiał co chciałem przekazać.

Przed dworcem czekał na nas samochód-więźniarka, który zawiózł nas do więzienia na ulicy Rakowieckiej. Tu zaprowadzono nas na oddział I b, na którym przebywałem wcześniej, od przeczytania mi aktu oskarżenia do ogłoszenia wyroku. Pokazał się oddziałowy, który był na oddziale gdy byłem tu prawie trzy lata temu. spojrzał na mnie, poznał i spytał : "Znowu"? Odpowiedziałem: "Jeszcze". Zrozumiał, jego twarz sposępniała.

Zamknięto nas w jednej celi. Widząc reakcję oddziałowego postanowiłem to wykorzystać. Zrzuciłem klapę, był to znak, żeby przyszedł oddziałowy. Po chwili oddziałowy się pojawił. Wtedy zacząłem mówić, że przyjechałem właśnie z Wronek. Spodziewam się, że żona pojedzie tam w tym czasie na widzenie. Mieszka tu w Warszawie i chciałbym jej dać znać jak najprędzej, że ja jestem tutaj. Ona jest biedna i nie chciałbym ją narażać na niepotrzebne koszty. Oddziałowy Jedynak, bo tak się nazywał, kazał mi zgłosić się jutro rano.

Był wtorek rano, otrzymałem papier, kopertę i napisałem list do żony. Bardzo byłem wdzięczny oddziałowemu, bo w czwartek przyszła żona na widzenie i powiedziała, że dostała mój list ocenzurowany ze stemplem pocztowym. Zadowolona powiedziała, że napisała prośbę o łaskę do prezydenta i mnie na pewno zwolnią.

Starałem się ostudzić jej nadzieje, bo po tym łobuzie nic dobrego się nie spodziewałem. Powiedziałem jej, że podtrzymuję swoją wypowiedź z naszego widzenia w sierpniu 1952 roku, że wcześniej nie wyjdę jak za dwa lata, ale nie będę dłużej siedział niż trzy.

Przyczyną naszego przyjazdu do Warszawy, bo była sprawa płk Radosława. Nas wykorzystano jako świadków. W trakcie rozprawie żądano ode mnie zeznań na temat moich spotkań z płk Radosławem. Sędzia niezadowolony z moich wypowiedzi odczytał tekst z protokółu niby mojego zeznania, mówiący o konspiracyjnych spotkaniach z płk Radosławem. Odpowiedziałem: "Wiem, że takich spotkań nie było i ja nie brałem udziału w takich zebraniach". Sędzia zapytał, czy czytałem ten protokół. Zaprzeczyłem i powiedziałem, że ten protokół przeczytał mi oficer śledczy i dał do podpisania. Nie wypadało mi zarzucać mu nieuczciwości.

Poprosiłem sędziego, by przeczytał kawałek tekstu przed cytowanym fragmentem i po cytowanym fragmencie. Fragmenty te stanowiły logiczną całość, a cytowany fragment był częścią nie pasująca do tej części zeznania. Poprosiłem o wykreślenie tego tekstu i zaprotokołowanie tego faktu w aktach sprawy.

Odezwał się generalny prokurator Zarakowski: "Wysoki Sądzie, świadek tu wariata odrzyna, bo wszystkim wiadomo, że Radosław przystąpił do tajnej organizacji mającej na celu obalenie ustroju". Po tej wypowiedzi ja zabrałem głos: "Wysoki Sądzie, nie wiem kto tu wariata odrzyna. Siedzę już przeszło cztery lata i do tej pory nie udowodniono mi przynależności do organizacji, mającej na celu obalenie ustroju". Po mojej wypowiedzi obrona płk Radosława uderzała w dłonie pod stołem. Sędzia zapytał prokuratora czy ma coś do powiedzenia. Prokurator zaprzeczył. Na tym moje zeznania się skończyły.

Przerzucono nas na oddział ogólny. Ja trafiłem do celi 35, w której siedziałem, po wyroku pierwszej instancji cztery lata temu. Cela ta zmieniła się nie do poznania. Podłoga była z ładnych desek, czyszczona wiórkami przez więźniów. Zamiast sienników były piętrowe łóżka z siennikami, nie było robactwa. W celi było mniej wWięźniów. Warunki się poprawiły.

Jestem przekonany, że właśnie wtedy spotkałem się z Gracjanem Frógiem ps. "Szczerbiec" z Wileńszczyzny, choć dokumenty podają, że został zamordowany w więzieniu w Mokotowie w 1951 roku. Spostrzeżenia swoje opieram na tym, że "Szczerbiec" wróżył mi z ręki. To co zapamiętałem zaprzeczało temu, że został zamordowany w 1951 roku, Powiedział mi, że straciłem bardzo bliską osobę, i stracę drugą bliską osobę, Na ręce zapisane jest też, że niedługo opuszczę więzienie. Wiedziałem, że 21 lutego 1951 roku zmarła mi mama. W międzyczasie nie miałem kontaktu ze Szczerbcem, dopiero na Mokotowie, w listopadzie 1953 roku. Wyszedłem z więzienia 14 grudnia 1954 roku a 11-ego listopada 1956 roku zmarła mi żona. To była druga moja strata, którą w listopadzie 1953 r. przepowiedział mi "Szczerbiec".

W styczniu 1954 roku znalazłem się znów we Wronkach. Przywitanie już nie było tak brutalne. W kwietniu żona oznajmiła mnie, że dostała odpowiedź odmowną na podanie do prezydenta. Ja na tą okoliczność dostałem wiadomość w czerwcu. W międzyczasie zbudzono mnie pewnej nocy, kazano się ubrać i zaprowadzono na przesłuchanie. Przesłuchujący przedstawił się jako prokurator Generalnej Prokuratury. Na początku zapytał mnie o personalia, a potem za co siedzę. Gdy odpowiedziałem, że za przynależność do Armii Krajowej, to się bardzo oburzył i powiedział: "My za przynależność do Armii Krajowej nikogo nie wsadzamy". Powiedziałem: "Może pan znajdzie inną wersję, ja panu powiem swoją. Gdy zostałem aresztowany i przywieziony do więzienia w Mokotowie na X pawilon, przyjął mnie pan major Serkowski, którego pan dobrze zna. Zapytał mnie do jakiej organizacji należałem. Gdy powiedziałem, że do Armii Krajowej, to powiedział, że nie powinienem się dziwić za co siedzę. Teraz nich pan powie swoją wersję".

Pan prokurator zamilkł i rozpoczęliśmy przesłuchanie. Pytano mnie o dwie osoby z terenu Ursusa: pana doktora Jerzego Włoczewskiego i nauczyciela szkoły powszechnej w Ursusie pana Edmunda Pokrzywę. Powiedziałem, że to dwaj najlepsi Polacy jakich znałem. Na tym przesłuchanie się zakończyło.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

wtorek, 28 października 2008

Pierwsze lata "wolności" cz. 2



Grupa żołnierzy batalionu "Miotła" - 1946 r
Trzeci od prawej stoi Jan Romańczyk



Uroczyste poświęcenie i odsłonięcie pomnika [Gloria Victis - F.] nastąpiło 1 sierpnia 1946 roku. Była to wielka manifestacja ludności Warszawy ku czci Żołnierzy Armii Krajowej.

Równocześnie stało się to początkiem niezadowolenia ówczesnej władzy, która postanowiła wykreślić historię Armii Krajowej z dziejów Polski. Rozpoczęły się represje. Pod koniec 1948 roku rozpoczęły się aresztowania najbardziej aktywnych byłych żołnierzy Armii Krajowej, pod pretekstem przystąpienia do konspiracji. W gruncie rzeczy aresztowanym zarzucano gloryfikację Armii Krajowej. Zasądzano duże wyroki, nie wahano się nawet dawać wyroków kary śmierci.

Okazywanie patriotyzmu czczenie swoich ideałów i chęć do nauki, bo większość rozpoczęła studia, nie podobało się obecnemu reżimowi. Zorientował się on, że w takiej sytuacji może stracić władzę i zaczął szukać pretekstu zażegnania nieuniknionej klęski. Na zebraniach partyjnych mówiono o wymazaniu historii Armii Krajowej z historii Polski.

Moje losy były podobne do wielu innych żołnierzy Armii Krajowej. Rozpocząłem w Warszawie studia. W sekcji Akademickiej Związku Inwalidów Wojennych RP poznałem Zofię Babulewicz. Była również żołnierzem AK o pseudonimie "Bisia". W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego walczyła w oddziałach powstańczych na Pradze. Potem przeprawiła się przez Wisłę i od 16 sierpnia 1944 roku walczyła w zgrupowaniu "Kampinos". W czasie przebijania się oddziałów kampinoskich została ciężko ranna pod Jaktorowem. Leczyła się w szpitalu w Żyrardowie. W Boże Narodzenie 1947 roku odbył się nasz ślub.

Następnie wyjechałem do Krakowa. Kontynuując rodzinną tradycję podjąłem studia w Akademii Górniczo-Hutniczej na wydziale hutniczym - sekcja odlewnictwo. Zamieszkałem w bursie inwalidów wojennych. 1 grudnia 1948 r. jako student II roku Akademii podjąłem pracę w Głównym Instytucie Metalurgii i odlewnictwa w Borku Falenckim. Wydawało mi się, że będę mógł po okrutnych latach okupacji rozpocząć normalne życie. (...)

10 stycznia 1949 r. do kilkuosobowego pokoju w bursie weszło dwóch nieznajomych mężczyzn. Jeden z nich zapytał: "Czy jest pan Romańczyk?". Odpowiedziałem, że to ja. Nieznajomy wyciągnął pistolet i krzyknął: "Ręce do góry". Przeprowadzono rewizję, która nic nie dała. Mężczyźni zażądali abym udał się z nimi. "Jest pan podejrzany o przemyt skór z Czechosłowacji". Odpowiedziałem, że nigdy nie byłem w Czechosłowacji. Tajniak odpowiedział: "Wiemy. Mam jednak człowieka, który pana oskarża i musimy przeprowadzić konfrontację."

W areszcie kazano mi wyciągnąć sznurówki z butów. Sytuacja nie była wesoła. Następnego dnia pociągiem pospiesznym o 15.15 pod eskortą pracownika Urzędu Bezpieczeństwa wyruszyłem do Warszawy. Na dworzec Warszawa Główna przy ul. Towarowej dotarliśmy późną nocą. Nikt na nas nie czekał. Ubek nie znał miasta. Gorączkowo wypytywał kolejarzy jak dojść na Koszykową. Zaproponowałem mu wzięcie taksówki, ale ubowiec odmówił. Szliśmy samotnie przez zrujnowane i puste miasto. Na Koszykowej gruzy leżały do wysokości I piętra.

Mogłem zabić swojego konwojenta, ale co by to dało. Miałem już wtedy żonę i dziecko. Poza tym ciągle łudziłem się, że padłem ofiarą omyłki. Po co szukać dodatkowych kłopotów.

W Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego przy Koszykowej 6 wszystko stało się jasne. Pojawił się major Wiktor Herrer. Nocne przesłuchanie rozpoczął od słów: "To co, uważasz .....synu, że jesteś niewinny? Wiedz o tym, że jeśli po 30 dniach będziemy musieli cię wypuścić, to i tak 31 dnia zdechniesz pod płotem". Domagał się bym natychmiast przyznał się do winy. Nie miałem się do czego przyznać, gdyż sprawy dokonane przed ujawnieniem zostały mi darowane przy ujawnieniu.

Po przesłuchaniu odesłano mnie do piwnicy i umieszczono w psiej budzie z betonową podłogą gdzie nie można było ani wstać ani się położyć. Taką karę dostałem od majora Wiktora Herrera, za to że nie przyznałem się do niczego.. Przesłuchiwany byłem kilkakrotnie, miało to na celu zastraszenie mnie i załamanie. W budzie siedziałem dwa dni, następnie przeniesiono mnie do celi, w której byli p. Krak i p. German.

Wieczorem wywołano mnie z celi i w marynarce wyprowadzono na podwórko. Na dworze był mróz, był przecież styczeń. Upomniałem się o nową, ładną jesionkę, w której przyjechałem z Krakowa. Usłyszałem drwiącą odpowiedź konwojenta: "Na co ci jesionka, zaraz dostaniesz nową, sosnową". Wsadzono mnie do samochodu, który ruszył naprzód. Przez szpary w plandece zorientowałem się, że wiozą mnie do więzienia na ulicy Rakowieckiej. Zatrzymaliśmy się za bramą.

Na Rakowieckiej trafiłem do słynnego X pawilonu - pawilonu grozy i śmierci. Tam przywitał mnie łamaną polszczyzną major Serkowski. Zapytał mnie, za co mnie aresztowali. Odpowiedziałem, że za przemyt skóry z Czechosłowacji, w której nigdy nie byłem. Zapytał wtedy z jakiej organizacji jestem, a gdy odpowiedziałem, że z Armii Krajowej powiedział: "Dziwisz się za co cię wsadzono?" Zrozumiałem, że Polska, o którą walczyłem jest nie dla takich jak ja.

Zaprowadzono mnie na pierwsze piętro i wprowadzono do 35-ej celi w X pawilonie. Na widok mój zaspani więźniowie się poderwali, ale ich uspokoiłem, przedstawiając się jako współwięzień. Po cichych rozmowach zapadła cisza nocna.

Rano poznałem swoich współwięźniów. Jednym z nich był Franciszek Błażej z IV komendy WIN, oficer Wojska Polskiego , obrońca Modlina, żołnierz Armii Krajowej w okolicach Rzeszowa, zamordowany w więzieniu na Rakowieckiej w1951 roku, pod pretekstem współpracy z Niemcami, tak brzmiał wyrok. Następny, Janusz Oskierko-Jeznacki, student medycyny na UW, kolekcjoner broni. Był tam jeszcze p. Rekuć, nauczyciel z Wrocławia, przesiedleniec ze wschodu. W celi siedział także p. Nowicki, był w trakcie śledztwa, mało mówił o sobie; p. Jaskólski, sprawa cukrownicza, kontrowersyjna - ludzie, którzy zostali przez prezydenta odznaczeni za dobrą pracę, kilka dni później zostali aresztowani i sądzeni; p. Szuster - on także był małomówny.

Życie w celi wlokło się od posiłku do posiłku. Ja zacząłem zajmować się porozumieniem z sąsiednimi celami, pukaniem przez ścianę alfabetem Morse'go. Obok naszej celi była cela kobiet. Z pukania dowiedziałem się, że siedziała w niej córka Cat-Mackiewicza.

Z celi wyprowadzano nas na przesłuchania. Przesłuchania były brutalne. Za wszelką cenę próbowano nas poniżyć i załamać. Dowodem tego było wręczenie nam 1-ego sierpnia aktu oskarżenia robiąc z nas przestępców i zdrajców narodu polskiego. Przeniesiono mnie na oddział I B.

Po ponad półrocznym pobycie w więzieniu, 1 sierpnia 1949 r. odczytano mi akt oskarżenia. 25 sierpnia rozpoczął się proces. Trwał 4 dni. Mój obrońca w ostatnim słowie domagał się zwolnienia, nie widząc podstaw do ukarania. Z art. 3 pkt. b Dekretu z 30 października 1944 r. zostałem skazany na karę śmierci, która na mocy amnestii z 22 lutego 1947 r. została zamieniona na 15 lat więzienia; z art. 86 par. 1 i 2 KKWP na karę dożywotniego więzienia i z art. 4 par. 1 Dekretu z 13 czerwca 1946 r. na karę 15 lat więzienia. Na podstawie art. 32 par. 1 i art. 33 par. 1 i 3 KKWP wymierzono mi karę łączną dożywotniego więzienia z utratą praw obywatelskich i przepadkiem mienia.

Po ogłoszeniu wyroku przeniesiono mnie na oddział ogólny do celi 35 kaesów. W celi było 45 więźniów skazanych na karę śmierci, około 50 na dożywotnie więzienie i około 15 z mniejszymi wyrokami. Przed wojną w tej celi siedziało maksimum 24 więźniów. Co kilka dni, po kolacji, otwierały się drzwi i strażnik odczytywał czyjeś nazwisko. Wyczytany bladł. W jego oczach znikały źrenice, a gałki stawały się białe jak mleko. Wychodził z celi już nieobecny. Po jakimś czasie wracał strażnik i zabierał niepotrzebne już rzeczy.

Warunki były okropne. W celi spotkałem mnóstwo ciekawych ludzi, wielkich patriotów. Siedział tam między innymi ks. Tuszyński, proboszcz parafii na ulicy Gdańskiej, współtwórca bursy dla sierot po Powstańcach Warszawskich, słynny pilot Stanisław Skalski i wielu innych patriotów z całej Polski.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

piątek, 24 października 2008

Pierwsze lata "wolności" cz. 1




Odsłonięcie pomnika Gloria Victis 1946 r.
Trzeci od prawej Jan Romańczyk


Po zakończeniu Powstania wielu kolegów wróciło w teren do dalszej walki, część poszła do niewoli, a wielu nie wróci już nigdy. Tak dotrwaliśmy aż do wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej. Gdy przyszła "armia wyzwoleńcza", zobaczyliśmy na murach afisze tej treści: "Bandyta spod znaku A.K.", "Akowiec zapluty karzeł reakcji". Nastąpiły aresztowania. Dla akowców został utworzony obóz w Rembertowie, skąd wywożono polskich patriotów na Syberię.

Po wkroczeniu 17 stycznia 1945 r. wojsk sowieckich ppor. "Torpeda" zorganizował transport broni ukrytej po powstaniu na teren naszego działania. Działy się jakieś dziwne rzeczy. 18 stycznia, bohaterski dowódca naszego plutonu ppor. Kazimierz Jackowski ps. "Torpeda" został zastrzelony we własnym domu. Dowiedziawszy się o tym postanowiłem się ukryć sądząc, że to uderzenie ze strony sowieckiej. Od rodziny "Torpedy" usłyszałem jednak, że został on zlikwidowany za rzekomą współpracę z Niemcami. Było to według mnie absurdalne oskarżenie. Człowiek ten wykonał wyroki na kilkudziesięciu konfidentach a za swoją waleczność w Powstaniu Warszawskim odznaczony został krzyżem Orderu Virtuti Militari V kl. Nie bardzo rozumiałem co się stało ale przychodziło mi na myśl, że to jakaś nieczysta sprawa. "Torpeda" został pochowany na cmentarzu w Gołąbkach. Na przełomie lat 60-tych i 70-tych, przy przebudowie działki na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach został ekshumowany i pochowany w kwaterze "Miotły".

Po około 3-ech tygodniach od śmierci ppor. "Torpedy", zaczepił mnie jeden z nowych ludzi "Torpedy" spytał się czy ma przyjemność z kol. "Łatą". Gdy potwierdziłem, powiedział, że "Torpeda", gdy został zawieszony polecił mu, by ze swoimi ludźmi zgłosić się do mnie. Znałem tego człowieka, ale nie wiedziałem, że ma kontakt z "Torpedą". Umówiłem się na spotkanie z nim w późniejszym terminie a sam skontaktowałem się z "Anatolem" i zameldowałem, że zgłosił się do mnie oddział "Torpedy". Polecono mi oddział przyjąć i czekać dalszych rozkazów. Żołnierze oddziału zgłosili się pod moje dowództwo. W zaistniałej sytuacji pozostaliśmy w konspiracji. Trudny to był okres.

W Zakładach Mechanicznych Ursus dostał lokum Polski Samodzielny Batalion Samochodowy. Dowódcą tej jednostki był Rosjanin, który dostał kwaterę u mojej znajomej. Poznałem go osobiście. Bardzo chętnie opowiadał o sobie. W wojsku sowieckim był sierżantem i brał udział w obronie Leningradu. Z opowieści jego dało się odczuć, że był człowiekiem przyzwoitym. Dawał chłopakom rozkazy wyjazdu i umożliwiał przywożenie mąki do Warszawy z Zamościa. Przebywając ze mną zorientował się z kim ma do czynienia. Zwrócił się do mnie, żebym uciekał stąd, bo te łobuzy nie dadzą mi żyć. Tłumaczyłem mu, że mam kolegów, których trzeba godnie pochować, bo oddali życie za Ojczyznę. Odpowiedział, że życzy aby mi się to udało.

Za przywożenie mąki do Warszawy został aresztowany i siedział na Rakowieckiej. W lipcu 1945 r. wyszedł z aresztu i przyszedł do mnie. Dostał przepustkę na dwa tygodnie i chciał pojechać na Ziemie Zachodnie. Zapytał mnie, czy wracając może przyjechać do mnie. Zgodziłem się. Przyjechał razem z kolegą. Pomogłem mu sprzedać drobiazgi, które przywiózł, bo wiedział że nie uda mu się nic zabrać ze sobą. Powiedział, że wywiozą ich za Ural do sowchozu i nie wolno im będzie mówić co widzieli i słyszeli, a tym bardziej kontaktować się z kimś z za granicy. Odjechali ze łzami w oczach.

Jedną z ważnych spraw, którą zaczęliśmy realizować była ekshumacja poległych kolegów. Robiliśmy to w konspiracji do momentu ujawnienia Obszaru Centralnego A.K. Od dowództwa otrzymałem polecenie zabezpieczenia ludzi do wykonania ekshumacji poległych kolegów w Powstaniu Warszawskim. Ekshumacje kolegów wykonywaliśmy z prowizorycznych mogił pochowanych, na trawnikach a w niektórych wypadkach z miejsc gdzie polegli i nie było możliwości ich pochować. Przy ekshumacjach był zawsze przedstawiciel Czerwonego Krzyża, z nami zawsze była hrabianka Anna Pia-Mycielska.

W międzyczasie otrzymałem rozkaz wykonania akcji zbrojnej w Komorowie. Przybyło nas kilku, nie pamiętam już czy było nas czterech czy pięciu. Byliśmy na miejscu, ale akcja się nie odbyła, bo nie była dobrze zorganizowana. Nie pojawiła się druga część grupy. Wracaliśmy z powrotem przez Paszków, z zamiarem przestrzelenia broni przytransportowanej z Warszawy. Po oddaniu kilku strzałów i przejrzeniu broni nagle zza krzaków wyszedł żołnierz sowiecki z pepeszą. Krzyknął do nas: "Ruki w wierch" trzymając nas cały czas na muszce. Gdy zebrał nam broń zaczęliśmy tłumaczyć, że jesteśmy milicją obywatelską i pokazaliśmy lipne zaświadczenia.

Sowiet stwierdził, że on po polsku nie rozumie i musimy iść z nim do jednostki. Tam jest żydek, to on wszystko przetłumaczy. W żadnym wypadku nie uśmiechało się nam tam iść. Sytuacja skomplikowała się. Żołnierz zauważył czystą kartkę na drzewie, do której strzelaliśmy i podszedł do niej aby ją zdjąć. Gdy się odwrócił zobaczył broń skierowaną w jego kierunku. Nie zareagował na wezwanie: "Ruki w wierch" i zaskoczony sięgnął po broń. Padł strzał z naszej strony, kula rykoszetem uderzyła go w głowę na tyle mocno, że zachwiał się na nogach. Koledzy rzucili się na niego i obezwładnili go.

Podszedłem do niego i powiedziałem, że oddam mu broń tylko amunicje rozrzucę, żeby nie mógł za nami strzelać. Nie chciał się na to zgodzić. Cały czas powtarzał, że musi nas zaprowadzić do jednostki, co równało się z wyrokiem śmierci dla nas. Nie miałem wyboru. Sięgnąłem po "Błyskawicę" i oddałem serię w jego kierunku. Szkoda mi było człowieka ale jeszcze bardziej szkoda mi było kolegów i mnie samego. Tyle przeszedłem w Powstaniu a teraz w głupi sposób miałbym oddać życie. Odjechaliśmy z miejsca zdarzenia zabierając dodatkowo pepeszę i dwa magazynki amunicji. O zdarzeniu zameldowałem mojemu dowódcy Leszkowi Niżyńskiemu.

W krótkim czasie po tych wypadkach Leszek Niżyński zarządził spotkanie, na którym był Andrzej Sowiński ps. "Zagłoba" z "Zośki" i przekazał, że moim dowódcą od tej chwili będzie "Zagłoba". Pierwszą moją akcją miał być zamach na oficera Wojska Ludowego płk. Grosza. Gdy byłem przygotowany już do akcji, została ona odwołana. Potem dostałem rozkaz zdobywania broni na oficerach i żołnierzach polskich i rosyjskich. Tego typu działalność nie odpowiadała mi. Motywując swą decyzję chęcią wyjazdu do innego miasta poprosiłem o zwolnienie, którego mi udzielono. Moim zastępcą był Antoni Olszewski ps. "Wilk", którego skontaktowałem z "Zagłobą".

W międzyczasie cały czas prowadziliśmy ekshumacje. Prowadzącym ekshumacje z ramienia płk. "Radosława" był por. Tadeusz Janicki ps. "Czarny". Od pewnego czasu robiliśmy to niby legalnie. W ekshumacjach brałem udział do sierpnia, potem nastąpiła przerwa. Płk. "Radosław" został aresztowany. Na początku września została ogłoszona Akcja Ujawniania. Ujawniłem się 17-ego września 1945r. Rozpoczęły się ekshumacje na nowych warunkach wynegocjowanych przez płk. "Radosława". Teraz ekshumacje odbywały się jawnie i szybko.

Od momentu ujawnienia zaczęło istnieć środowisko "Miotły". Pracowaliśmy nad zachowaniem pamięci o naszych kolegach i etosu Armii Krajowej. W wyniku tych starań został otwarty cmentarz Powstańców Warszawskich, postawiony i wyświęcony Pomnik ku czci Poległym Żołnierzom Armii Krajowej 1939-1944 "Gloria Victis" na Powązkowskim Cmentarzu Wojskowym. Głównym inspiratorem tych prac był płk/gen. Jan Mazurkiewicz "Radosław". Środowiska otrzymały od płk "Radosława" pieniądze na zorganizowanie warsztatów wytwórczych, zarobkowych by wspomóc młodzieży w kształceniu się.

Uroczyste poświęcenie i odsłonięcie pomnika nastąpiło 1 sierpnia 1946 roku. Było to wielka manifestacja ludności Warszawy ku czci Żołnierzy Armii Krajowej.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

piątek, 3 października 2008

Koniec Powstania

Było nas około dziesięciu z ponad stu. Leżeliśmy na podwórzu domu. Obok inny jeszcze się dopalał. Nagle usłyszeliśmy jęki docierające do nas z tego budynku. Oficer niemiecki wysłał tam dwóch żołnierzy, którzy, ryzykując życiem, weszli do płonącego domu, gdzie palące się belki mogły w każdej chwili się załamać. Z trudem wyciągnęli Polaka w cywilnym ubraniu. Przyprowadzonego półżywego do oficera. Ten, ponieważ marynarka ocalonego miała wgniecenia na prawym ramieniu, zdecydował, że był on żołnierzem, i kazał go rozstrzelać. Ci sami dwaj, którzy uratowali Polaka, odprowadzili jeńca na bok i usłyszeliśmy strzał. Befehl ist Befehl - rozkaz jest rozkazem - mówi stare niemieckie przysłowie.

Czekaliśmy na ewakuację, ale kiedy i dokąd? w pewnej chwili podeszło do mnie dwóch Polaków z eskortującym ich żołnierzem i zostałem położony na noszach. Stało się to tak szybko i nagle, że nie miałem nawet czasu pożegnać się z Irką i drugą sanitariuszką - tą piękną.

Leżałem, niesiony wysoko na ramionach przez moich tragarzy. Szedł też z nami jakiś starszy pan. Nie widziałem go, ale słyszałem Niemca wrzeszczącego na niego - Schnell, schnell! - Był lekko ranny w nogę i nie mógł dorównać nam kroku. Usłyszałem z wysoka, że Niemiec załadował karabin. Strzał, starszy pan zginął, bo szedł zbyt powoli.

Niesiono mnie dokądś przez Park Ujazdowski koło szpitala wojskowego, gdzie Stasinek Sosabowski i Jurek Kaczyński studiowali medycynę jako lekarze wojskowi. Widziałem z góry dookoła masę zrzutów sprzed kilku dni, które spadły na teren okupowany przez Niemców: broń, amunicja, opatrunki, spadochrony jeszcze były na miejscu. Ta tak konieczna pomoc, niestety, dostała się pod niewłaściwy adres.

Samoloty przylatujące z Włoch miały tylko kilka minut na zrzuty, by starczyło im Było nas około dziesięciu z ponad stu. Leżeliśmy na podwórzu domu. Obok inny jeszcze się dopalał. Nagle usłyszeliśmy jęki docierające do nas z tego budynku. Oficer niemiecki wysłał tam dwóch żołnierzy, którzy, ryzykując życiem, weszli do płonącego domu, gdzie palące się belki mogły w każdej chwili się załamać. Z trudem wyciągnęli Polaka w cywilnym ubraniu. Przyprowadzonego półżywego do oficera. Ten, ponieważ marynarka ocalonego miała wgniecenia na prawym ramieniu, zdecydował, że był on żołnierzem, i kazał go rozstrzelać. Ci sami dwaj, którzy uratowali Polaka, odprowadzili jeńca na bok i usłyszeliśmy strzał. Befehl ist Befehl - rozkaz jest rozkazem - mówi stare niemieckie przysłowie.

Czekaliśmy na ewakuację, ale kiedy i dokąd? w pewnej chwili podeszło do mnie dwóch Polaków z eskortującym ich żołnierzem i zostałem położony na noszach. Stało się to tak szybko i nagle, że nie miałem nawet czasu pożegnać się z Irką i drugą sanitariuszką - tą piękną.

Leżałem, niesiony wysoko na ramionach przez moich tragarzy. Szedł też z nami jakiś starszy pan. Nie widziałem go, ale słyszałem Niemca wrzeszczącego na niego - Schnell, schnell! - Był lekko ranny w nogę i nie mógł dorównać nam kroku. Usłyszałem z wysoka, że Niemiec załadował karabin. Strzał, starszy pan zginął, bo szedł zbyt powoli.

Niesiono mnie dokądś przez Park Ujazdowski koło szpitala wojskowego, gdzie Stasinek Sosabowski i Jurek Kaczyński studiowali medycynę jako lekarze wojskowi. Widziałem z góry dookoła masę zrzutów sprzed kilku dni, które spadły na teren okupowany przez Niemców: broń, amunicja, opatrunki, spadochrony jeszcze były na miejscu. Ta tak konieczna pomoc, niestety, dostała się pod niewłaściwy adres.

Samoloty przylatujące z Włoch miały tylko kilka minut na zrzuty, by starczyło im paliwa na powrót do odległej bazy. Stalin odmówił możliwości lądowania na terenach zajętych przez Rosjan. Brakowało lotnisk na przyjęcie tych samolotów - taka była odpowiedź.

Doniesiono mnie wreszcie na aleję Szucha i położono na trotuarze, pod drzwiami, naprzeciw budynku zajętego przez gestapo. Poza mną zajmowało się tam jeszcze pięciu rannych, między innymi dziewczyna trafiona w płuco kulą dum - dum (o ściętym wierzchołku, powodującą głębokie rany szarpane).

Ta dzielnica Warszawy, zajęta cały czas przez Niemców, pozostawała nietknięta. Od czasu do czasu wybuchał pocisk artylerii wystrzelony zza Wisły, ale wrażenie ciszy i spokoju po ostatnich siedmiu tygodniach było oszałamiające.

Oficer SD (gestapo) spacerował ze swym psem. Zatrzymał się obok nas i zapytał znakomitą polszczyzną, skąd nas przyniesiono itd. Młody, szesnasto-siedemnastoletni chłopak, leżący obok, zaczął mu opowiadać: - Ja jestem cywilem, mną się nie opiekowano, tylko żołnierze AK mieli dobrą opiekę. - Gadanie sąsiada, prawie denuncjacja, bardzo mi się nie podobała. Mnie przed wyniesieniem z piwnicy, zmieniono opatrunki, i choć bandaże były papierowe, ale czyste i świeże. Gestapowiec nareszcie odszedł, nie zareagował.

Zapadła już noc, gdy nas zaniesiono do piwnic gestapo, tam gdzie torturowano, ludzi znanych mi i nie znanych. Lekarz mówiący po polsku opatrzył moje liczne rany, nie zadając pytań.

Załadowano nas sześciu do ambulansu wojskowego i zawieziono do szpitala Dzieciątka Jezus, prowadzonego przez zakonnice. Dojechaliśmy tam bardzo późno, myślę, że o dwudziestej trzeciej - dwudziestej czwartej w nocy, i położono nas w budynku frontowym, gdzie było absolutnie ciemno, bo elektryczność naturalnie nie działała. O świcie żył już tylko ów siedemnastolatek i ja. W ciągu dnia i ten chłopak umarł. Z całego transportu przeżyłem sam jeden.

Rano znalazłem się w łóżku. Było to 25 lub 26 września. Zaczynało robić się zimno, a wszystkie drzwi szpitala wybite. Trzeba było odciągać łóżka od muru zewnętrznego, bo deszcz padał na rannych.

Stan mojego zdrowia nie był najlepszy. Prawa ręka sparaliżowana. Żadna z ran: z 4 i 31 sierpnia, jak też z 11 września, się nie zagoiła. Odkryłem przypadkiem, że mój serdeczny palec prawej ręki ruszał się dziwnie - dwa centymetry nad stawem. Lekarz powiedział: - Ma pan złamany palec, nie zauważyłem. - Założył mi deseczkę, a palec zrósł się krzywo i do dziś jest pochylony w prawo.

Zmiany opatrunków, podczas których byłem nagi, w temperaturze od pięciu do dziesięciu stopni, trwały zazwyczaj z godzinę. Moja rana brzucha wyleczyła się jakoś sama. Któregoś dnia fontanna ropy wylała się dziurą po odłamku. Ten pewnie wyskoczył razem z nią. Nie wiem. Po długiej przerwie mój brzuch zaczął działać od nowa. Wbrew temu, co mówił doktor, przeżyłem.

W przeludnionym szpitalu brakowało jedzenia. Siostry miały więcej pracy, niż mogły wykonać. Zupę, jedyne pożywienie, stawiano na mojej piersi i lewą ręką musiałem ją jeść, nie rozlewając, co nie było łatwe.

Drugiego października wiadomość: powstańcy podpisali kapitulację, będą wywiezieni do obozów jenieckich w Niemczech.

Nie chciałem w to wierzyć, ale okazało się po kilku dniach, że wieść jest prawdziwa. Ludność cywilna musiała wyjść z miasta praktycznie bez niczego. Wielu pojechało na roboty do Niemiec. Niektóre transporty, nie wiadomo czemu, wywiozły innych do obozów koncentracyjnych.



Ze wspomnień Stanisława Likiernika, którego działalność została przedstawiona w literackiej i fabularnej formie w książce Romana Bratnego "Kolumbowie" (postać Skiernika). W czasie Powstania Warszawskiego jego szlak bojowy przebiegał przez Wolę, Stare Miasto i Czerniaków w szeregach Zgrupowania "Radosław". Trzykrotnie ranny, został odznaczony Orderem Wojennym "VIRTUTI MILITARI" klasy V-ej. Kilkakrotnie w czasie Powstania był o krok od śmierci m.in. wraz z grupą z batalionu "Zośka" przebił się przez Ogród Saski ze Starego Miasta do Śródmieścia. - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944


Na zdjęciu, Powiśle pod koniec Powstania.

środa, 1 października 2008

Nieruchome postacie i taniec płomieni


Usadowiło się tu kilku rannych powstańców i berlingowców. Rzadko kiedy ktoś się odezwał.

Usiadłem i spuściłem nogi do obmurowanego dołka przy piwnicznym oknie, aby się ogrzać w strumieniu unoszącego się tam słodkawego, ciepłego powietrza. Wpatrywałem się we wnętrze piwnicy. Zwał koksu żarzył się, choć już ciemniał pokryty gęstą siecią szarych żyłek. Błękitny płomyk coraz to wyskoczył na powierzchnię, zatrzepotał i chował się. Czasem przesuwał się po szczycie koksu, jakby niewidoczne palce przebierały po klawiaturze. Choć miałem świadomość, że poza mymi plecami leży cały świat, to, co się działo w piwnicy, coraz bardziej przyciągało moją uwagę. Ciemne ściany i sufit tworzyły ramę zwróconej ku mnie sceny, na środku której pląsały ogniki. Przyszło mi na myśl, aby ten taniec zapamiętać; że kiedyś go opiszę. Płomyki były zwiewne, gibkie, lekkie i przekorne. Gdy oczekiwałem, że zatrzepoczą, płonęły równo. Niejeden zaczynał pirueta, z wielkim ferworem wirując w poprzek sceny, potem nagle zapadał się i tyle go było.

Patrząc wyobrażałem sobie, że już po wojnie całą tę scenę opowiem Ryśkowi, koloryzując i dramatyzując, a on uniesie cienkie brwi ponad druciane okulary, zmarszczy czoło, brodę i pokiwa głową. Tak zwykle robił, gdy dla żartów udawał zdumienie.
Żołnierz berlingowiec przycupnięty obok potrząsnął mną.
- Odsuń się, zaczadziejesz.

Wzruszyłem się. Ktoś, kogo nigdy nie spotkałem i nie spotkam, sam ranny, zatroszczył się o moje zdrowie. Z lewej strony ranny podporucznik, też berlingowiec, zaciągając po kresowemu mówił wolno i z przerwami do łączniczki z "Parasola" z ręką amputowaną w przegubie. Dotąd nie zwracałem na nich uwagi... Obiło mi się o uszy:

- Wy jesteście bohaterską młodzieżą.

...i oto odczułem nieopisane szczęście... ustało drżenie i wygasł ten wewnętrzny płomień, który nie grzejąc spopielał. Sam siebie już uważałem za ochłap mięsa armatniego, a tu ktoś, kto także czeka na śmierć, nazywa nas bohaterską młodzieżą. Jeśli to mówi, najwidoczniej nie boi się tej dziwnej rzeczy zwanej śmiercią. Nie boi się, bo śmierć nie istnieje. Niby to istnieje, ale nie istnieje. Śmierć nie jest taka, jak każdy myśli, sam to od dawna podejrzewałem. Weźmiemy się za ręce i przejdziemy przez śmierć jak przez mgłę. Gdy strzelą i w piersiach zakłuje i cały świat zamruga, trzeba głęboko oddychać i za ręce trzymać się mocno... aby tylko nie upaść i przejść.

(...)

Kompensując bezruch ciała, umysł nieustannie pędził w miejscu. Nie czułem nienawiści do Niemców, tylko strach. A może to wszystko okaże się okropnym nieporozumieniem i jakoś się wyjaśni? Nigdy nie będę miał żalu do Niemców, jeśli mnie wezmą do Reichu na wieczne roboty. Mogę kopać rowy i okopy do końca życia, pod błękitnym niebem, w słońcu, wdychać rześkie powietrze od świtu do zmroku, a nocą spać. Gdyby mnie ktoś spytał, kim chciałbym zostać, gdzie żyć, kogo zobaczyć, nie potrafiłbym odpowiedzieć.

To rozpacz brała mnie w posiadanie, dlaczego zasiedziałem się na Okręgu, dlaczego straciłem dwie noce na Wilanowskiej. Mogłem wybrać najlepszy kajak, miałem czas zakleić najgorszy, okręcić się dętkami, obwiesić butelkami. Gdzie jest Edek, może żyje i kombinuje, on potrafiłby wepchnąć na łódź siebie i przyjaciół.

To myśl wracała do lepszych czasów, do Pasażu, ale obraz Pasażu kipiącego życiem przesłaniał Pasaż wymarły. Ciemno, pusto, cicho, Niemców nie ma, pod wielkim zwaliskiem leżą wszyscy oni...

Kuchnia. Tyle nieruchomych postaci w mroku. Na co oni czekają. Wiedziałem, że nas wszystkich zabiją, czułem jednak, jakbym tylko ja jeden miał przestać żyć.
Zabiją... zabiją...
Słowo "czapa" należało do innych czasów, gdy do śmierci podchodziło się bardziej po zawadiacku.

Zabiją... za-biją... za-biją... za-biją-za-biją-za...
Mogłem zrozumieć tylko cudzą śmierć. W miarę, jak słowa "śmierć" i "zabiją" powtarzały się nieustannie w moich myślach, coraz mniej je rozumiałem, coraz bardziej mnie przerażały.

Czułem, że zemdleję, brakło mi powietrza. Przepchnąłem się z kuchni w bramę i po raz ostatni wyszedłem na podwórze. Ognie już wygasły, czerwona poświata ustąpiła ciemności. Jeszcze raz obszedłem dokoła szukając kryjówki, w nadziei, że może coś przeoczyłem poprzednio. Zaraz przy wyjściu z bramy na prawo była wolna, kilkumetrowa przestrzeń przegrodzona barykadką z bierwion, z widokiem na Wilanowską 1 w polskich rękach oraz na domy po parzystej stronie ulicy, gdzie, według mojego rozeznania, znajdowali się Niemcy.

(...)

Ostatecznie, autor decyduje się wyjść do Niemców wraz z grupką cywili. Moment ten był obliczony bardzo precyzyjnie: Niemcy jeszcze nie zaczęli kolejnego dnia pracy, nie mają na razie w tym dniu zabitych, zatem są pewnie w lepszym humorze i nie rozstrzelają tych kilkunastu cywilnych rozbitków.

(...)

Szliśmy wolno, im wolniej, tym bezpieczniej, po ziemi niczyjej, jak po arenie, w promieniach wschodzącego spoza rzeki słońca, na widoku czterech armii - Krajowej, Berlinga, rosyjskiej i niemieckiej - wymachując białymi ręcznikami, poszewkami, podpinkami. Niektórzy mieli po jednej płachcie w każdej ręce. Podobnego uniesienia nie doświadczyłem od czasu, gdym się znalazł w kanale pod placem Krasińskich. Oswoiwszy się z nową sytuacją, rozglądałem się, oczywiście oczyma tylko. Już dawno z tyłu pozostał wylot Wilanowskiej, gdy dostrzegłem dwóch Niemców w ruinach na lewo, leżących za karabinem maszynowym. Wpatrzeni przed siebie ani drgnęli, gdy ich mijaliśmy. Ale się czają, zdziwiłem się, nie wiedząc, że na Wilanowskiej pod numerem 2 i 4 byli jeszcze Polacy. Wątpię, czy ktoś z naszej grupki zauważył Niemców, tak byli wszyscy pochłonięci energicznym wymachiwaniem. Pierwszy raz od rozpoczęcia bitwy o Stare Miasto odważyłem się iść samym środkiem ulicy i to na oczach niewidocznych Niemców, Polaków i Rosjan. Miałem tremę, ale nie bałem się. Przypuszczałem, że po tylu latach wojny Niemcy już nie są tak krwiożerczy jak dawniej, że przywykli i nie robi im różnicy, zabić czy nie zabić. Zależało, kiedy i jak się do nich podejdzie.



Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

piątek, 26 września 2008

Dlaczego dokonano bestialskiej egzekucji przy ul. Dworkowej w dniu 27 września 1944 ?


W związku z relacjami o przebiegu wydarzeń poprzedzających egzekucje na ul. Dworkowej w dniu 27.IX.1944r. utarło się przyjmować, że główną przyczyną była próba stawiania oporu przez żołnierzy wziętych tam do niewoli. Chcę dodać kilka własnych spostrzeżeń na ten temat.

W dniu 26 września 1944r. na rozkaz Dowódcy płk. "Daniela" wraz z żołnierzami mojej kompanii weszliśmy do kanału w celu przejścia do Śródmieścia. Jak się okazało było już za późno. Niemcy przewidując taką możliwość zabarykadowali niektóre odcinki kanałów i ustawili straże przy włazach. Nie będę opisywał 15-to godzinnej wędrówki w kanałach i wszystkich tragedii, jakich byłem świadkiem. Wyjaśnię jedynie końcowy jej fragment. Po wyczerpaniu według mojej oceny możliwości przejścia kanałami do Śródmieścia zdecydowałem wrócić do punktu wyjścia tj. do włazu przy rogu ul. Szustra i Bałuckiego, aby dzielić los z żołnierzami oddziałów osłonowych, którzy zostali jeszcze na swoich stanowiskach.

Idąc w kierunku burzowca prowadzącego pod ulicą Puławską, musiałem się przeciskać przez tłum ludzi tarasujących przejście. Jak się okazało stali czekając na otwarcie włazu, zdecydowani wyjść z matni nawet w ręce wroga. Słyszało się histerycznie płaczące kobiety, słyszało się oddechy ludzi z trudem łapiących resztki tlenu zawartego w zamkniętej przestrzeni kanału. Stojący w tym tłumie koledzy poinformowali, że kapral "Józef" (przypuszczalne nazwisko Piórkowski) z K-4, pracownik telefonów zdecydował wyjść z kanału, aby przedostać się do domu na ul. Konduktorską.

Ponieważ sam nie mógł poradzić z ciężką pokrywą któryś z kolegów wspiął się po klamrach, aby mu pomóc. Ja uważałem wówczas, że to nie może być jedynym wyjściem z sytuacji. Przeciskając się wydostałem się z zatoru i ruszyłem dalej w zamierzonym kierunku. Nie mając latarki posuwałem się do przodu jak ślepiec jedynie stopami wyczuwając przeszkody leżące na dnie kanału. Po pewnym czasie natknąłem się na inną grupę ludzi tarasujących przejście, jak się okazało stojących pod następnym włazem. Po głosach poznałem wśród nich zastępcę dowódcy K-4 porucznika "Gerarda" i dowódcę plutonu telefonicznego por. "Kępę". Kiedy wyjaśniłem im dokąd idę podali mi wiadomość, że Mokotów skapitulował. Niemcy są na całym terenie. Ostatnia droga została odcięta. Byłem tym kompletnie zdruzgotany. Spytałem co robić. Otrzymałem odpowiedź, że każdy musi decydować sam. Sytuacja jest bez rozsądnego wyjścia. Tu również zastanawiano się, czy nie otworzyć włazu. Uważałem, że na to jest zawsze czas. Gorączkowo szukałem kogoś, kto doradziłby inne wyjście z sytuacji. Zacząłem wracać w kierunku poprzednio widzianego włazu, gdyż od tamtej strony czułem dopływ świeżego powietrza. Właz został otwarty. Zbliżając się do niego widziałem kolejnych ludzi wychodzących szybem włazu. Pozostali tłoczyli się u jego wylotu. Postacie stojących były oświetlone światłem przedostającym się do wnętrza kanału. Ludzie stojący naradzali się.

Z głębi kanału słychać było nawoływania, okrzyki, a nawet strzały. Usłyszałem wiadomość, że porucznik "Gustaw" się zastrzelił. Bardzo ceniłem tego człowieka za jego odwagę i opanowanie. Mniej odporni parli od tyłu by ich wypuścić, gdyż się duszą z powodu braku tlenu. Stojący przy wylocie byli niezdecydowani. Zauważyłem, że wychodzą koledzy z mojej kompanii kpr. "Wołodyjowski", plut. "Stefan" i inni. Wśród innych stał również sierż. "Rybak" Szef Kompanii K-4, trzymając pod pachą czarną ceratową teczkę z dokumentami kompanii. Widziałem, że jest u kresu sił fizycznych. Zwracając się do mnie i innych kolegów - powiedział "Nie widzę innego wyjścia. Ja tu się uduszę. Wychodzę". Rzucił teczkę do kanału, na dnie którego leżały już sterty różnych przedmiotów, których pozbywali się wychodzący na zewnątrz.

Po pewnym czasie nastąpiła przerwa, nikt z dalszych osób nie decydował się na wyjście. Spojrzałem w górę i na tle niebieskiego nieba zauważyłem schyloną nad włazem sylwetkę oficera SS nawołującego "Komm, komm! schneller!". Był to moment jeden z najtragiczniejszych w życiu. Wybór natychmiastowej śmierci przez odebranie sobie życia, jak to zrobił por. "Gustaw" lub prawie stuprocentowa pewność, że po wyjściu z kanału stracę życie stając przed plutonem egzekucyjnym. Zawsze, kiedy myślałem o śmierci to nie wyobrażałem jej sobie, jako bezwolnego poddania i wyczekiwania ze strony oprawcy. Należało dokonać wyboru mając za sobą zaledwie początek własnego życia. Decyzje w tak ważnej sprawie trzeba było podejmować szybko. W myślach pojawiła się iskra nadziei, że wychodząc ma się jeszcze nieznane mi w tej chwili szansę. Postanowiłem zawierzyć intuicji moich poprzedników, którzy zdecydowali się wyjść. A może jednak to nie będzie kresem mojego życia. Pozbyłem się aparatu telefonicznego, hełmu, pasa niemieckiego, pistoletu i zacząłem wspinać się po klamrach włazu. Działo się to około godziny 12. Po wychyleniu głowy z otworu włazu oślepiło mnie piękne, jesienne słońce. W chwili, gdy stanąłem obok włazu znajdujący się w pobliżu oficer krzyknął "Hende hoch", a następnie gestem wskazał żołnierza, który ma przeprowadzić rewizję osobistą. Każdego wychodzącego z kanału rewidowano zabierając nie tylko broń i amunicję (których przeważnie pozbywano się w kanale), ale dokumenty i cenne przedmioty. Jednemu z kolegów kazano zdjąć nowe oficerskie buty z cholewkami. Rewidujący mnie młody (około 20 lat) żołnierz zabrał do własnej kieszeni srebrny ołówek i wieczne pióro.

Portfel mój z dokumentami i pamiątkowymi zdjęciami rzucił na stertę przedmiotów odebranych podczas rewizji. Od tej chwili stałem się osoba bez imienia i nazwiska, bez przeszłości. Mogłem życie rozpoczynać od nowa podając fakty, które przyszłyby mi do głowy. Tak można było by postąpić gdyby się żyło. W razie ekshumacji mojego ciała byłbym bezimienny. Po rewizji kazano mi się położyć twarzą do ziemi, na łączce u podnóża skarpy, gdzie leżeli moi koledzy. Zauważyłem , że oddziałem dowodzi oficer SS, który wypełnia rozkazy płynące z siedziby żandarmerii znajdującej się na ul. Dworkowej. Na szczycie skarpy, co pewien czas, pojawiały się sylwetki żandarmów oglądających nas leżących u jej podnóża. Jeden z żandarmów zaczął schodzić po stoku skarpy i kiedy znalazł się w odległości ok. 2 metrów od jej podnóża usiadł i wzrokiem pełnym groźby i nienawiści zaczął nas obserwować, wymyślając jednocześnie od bandytów, polskich świń, polskiego gnoju. Wreszcie spytał "kto zna język niemiecki?". Ponieważ panowała cisza, mówił dalej "Wy to i tak rozumiecie" dodając "kto z was wie co się stało z feldfeblem, tu wymienił imię i nazwisko, który wyszedł na patrol dnia 8.VIII i nie wrócił?" ponieważ w dalszym ciągu nie otrzymał odpowiedzi oświadczył "ja wam tego nie daruję. To był mój najlepszy kolega i za jego śmierć rozwalę dzisiaj kilka waszych łbów". Ten fakt świadczy, że egzekucja przy ulicy Dworkowej nie była spowodowana próbą stawiania oporu przez grupę żołnierzy, która wyszła włazem, którego wylot znajduje się na poziomie ulicy Dworkowej . I nie pełną prawda jest, że żandarmi zostali postawą tych żołnierzy sprowokowani do takiego czynu. Monolog żandarma siedzącego na skarpie dowodzi, ze akcja ta zaplanowana była wcześniej bez względu na to jak zachowywali by się brani do niewoli żołnierze. Część nas czy wszystkich przeznaczono na śmierć dla podbudowania wątłego morale zwycięzców. Był to akt zemsty za niepowodzenia i ofiary, jakie ponieśli w czasie trwania walk powstańczych.

Ponieważ nastąpiła dłuższa przerwa i nikt następny nie wychodził z kanału oficer ogłosił, że potrzebuje tłumacza - osobę, która zna dobrze język niemiecki. Na to wezwanie zgłosił się sierż. pdch. Budkiewicz z K-4. Oficer wydał mu rozkaz, aby po polsku wezwał znajdujących się jeszcze w kanałach do wyjścia. Kazał mu wejść do włazu i wydobyć broń porzucona przez nas, co ten uczynił. Ponieważ wezwanie nie skutkowało kazał jeszcze raz ogłosić, że Niemcy czekają jeszcze 10 minut.

O godzinie 13 zostaną wrzucone do kanału granaty. W między czasie żołnierze przygotowywali wiązkę granatów i z niemiecką skrupulatnością punktualnie o godzinie 13 nastąpił wybuch wrzuconych do włazu wiązki. Po tym fakcie nastąpiło poruszenie. Zaczęły padać różne komendy i rozpoczęła się strzelanina. Dla nas padł rozkaz, aby wszyscy trzymali głowy przy ziemi. Kule przelatywały nad nami. Myślałem, że oddziały osłonowe, które pozostały jeszcze nie rozbrojone usiłują nas odbić. Po pewnym czasie strzelanina zaczęła się uspakajać. Spojrzałem w kierunku ul. Belwederskiej i zauważyłem uciekającego w białej koszuli człowieka oraz doganiającego go żołnierza niemieckiego z karabinem w ręku. Żołnierz dopadłszy ofiary kazał mu wymownym gestem wracać do nas. W miarę, jak zbliżali się rozpoznałem w tym cywilu żołnierza naszej kompanii strz. "Blondynka". Był ranny. Podtrzymywał prawą dłonią lewą rękę, której rękaw ociekał krwią. W chwili, gdy znaleźli się przy nas oficer kazał przetłumaczyć sierż. podch. Budkiewiczowi następujące oświadczenie; "wszystkich, którzy będą usiłowali uciekać spotka to samo co tego - tu wskazał na "Blondynka" - "Rozstrzelać". Żołnierz, który go przyprowadził wziął go za ramię i ustawił na skraju ścieżki, twarzą w kierunku ul. Belwederskiej. Skazany mógł patrzeć w ostatniej chwili swego życia na wylot ulicy Podchorążych, przy której mieszkał. Może widział nawet swój dom, do którego z taką nadzieją uciekał, gdzie czekała go prawdopodobnie matka. Zabrakło mu szczęścia, gdyż został trafiony. Zabrakło mu sił na skutek wykrwawienia. W międzyczasie za jego plecami rozgrywała się przerażająca scena świadcząca o zwyrodnieniu uczuć ludzkich. Jego dwaj rówieśnicy żołnierze niemieccy, wyszarpywali sobie wzajemnie karabin aby strzelać do bezbronnej ofiary. W tym czasie kiedy zwycięski myśliwy repetował broń i chciał się ustawić po drugiej stronie ścieżki, aby strzelić dokładnie ofierze w tył głowy podbiegł do niego stojący chwilowo inny żołnierz chętny popisać się celnym strzałem. Nie chciał stracić tak wspaniałej okazji. Dopiero oficer rozsądził sprawę na korzyść tego, który włożył tyle trudu, aby mieć przyjemność pozbawienia życia człowieka. Po chwili padł strzał. Pod ofiarą ugięły się nogi i jak rażona piorunem padła twarzą do ziemi. Na tle jesiennego krajobrazu w scenerii chylącego się ku zachodowi słońca na oczach dziesiątków widzów rozegrała się tragedia życia jednego z nas, tych którzy za udział w walce o wolność narodu z bezwzględnym i odczłowieczonym najeźdźcą musiał zapłacić najwyższą cenę - składając w ofierze własne życie.

Od paru godzin leżeliśmy przemoczeni, głodni i do kresu zmęczeni w chłodnym cieniu skarpy. Co słabsi psychicznie i fizycznie trzęśli się z zimna i przeżywanych emocji szczękając zębami. Ciągła niepewność co do dalszego naszego losu zmuszała do stałego napięcia uwagi. Tragiczny epizod, jaki rozegrał się na naszych oczach dał reszcie promyk nadziei. Oświadczenie oficera, że uciekających będą rozstrzeliwać oznaczało również, że pozostałych chwilowo nie mają zamiaru rozstrzeliwać. Dalszym faktem, który wzbudził powiew optymizmu było wezwanie sanitariuszek, aby opatrzyły rannych znajdujących się w naszej grupie. Troska o rannych oznaczała, że nie będą tego robić przed rozstrzelaniem. Po pewnym czasie padł rozkaz, aby ustawić się dwójkami i wydano komendę "naprzód, marsz". Ruszyliśmy w kierunku schodów. Wówczas zauważyłem ciała leżących obok schodów strz. "Knoxa" i kilku innych, którzy usiłowali ratować się ucieczką z poziomu ul. Dworkowej i zostali zastrzeleni przez żołnierzy żandarmerii. Stali jedni z pistoletami w rękach, inni z rękami opartymi na biodrach, lub skrzyżowanymi na piersiach. Przyjmowali naszą defiladę. Gdy jednak skierowałem wzrok w prawą stronę ujrzałem widok makabryczny. Pod płotem z drutu kolczastego, odgradzającego ulicę od skarpy glinianki, który stanowił zabezpieczenie przed atakiem od strony skarpy, leżał zwał ciał ludzkich, ofiar niedawnej egzekucji.

Z ułożenia ciał wynikało, że w chwili śmierci byli odwróceni plecami do swoich oprawców. Strzelano im w plecy lub w tył głowy. Niektóre ciała były pozawieszane na drutach, inni padali na stos ciał swoich poprzedników. Po ubraniach można było poznać niektóre osoby.

Będąc uczestnikiem tych wydarzeń nie mogę się zgodzić z mylną oceną faktów. Słyszałem następującą interpretację zdarzenia: część żołnierzy wziętych do niewoli (nie wiadomo ilu) na hasło podchorążych usiłowała chwycić za broń i zaatakować żandarmów z okrzykiem "koledzy nie dajmy zarzynać się jak barany".

W odwecie Niemcy rozstrzelali około 120 osób. Ci, którzy się nie buntowali ocaleli i obecnie relacjonują zdarzenia. Opierając się na tej relacji, oceniając czyny żandarmów można powiedzieć, że byli oni do tego sprowokowani i zgodnie z obowiązującymi w czasie okupacji zwyczajami rozstrzelali buntowników i zdziesiątkowali pozostałych. Gdyby brani do niewoli nie zachowali się prowokacyjnie ich życiu nie zagrażałoby niebezpieczeństwo. Traktuje się ten fakt jako jeden z tysięcy zaistniałych w rzeczywistości okupacyjnej. To nie jest prawdą. Egzekucja była zaplanowana. Dowodem tego jest przytoczony przeze mnie monolog żandarma na godzinę przed egzekucją. Jestem przekonany, że bez względu na to jak zachowaliby się jeńcy byliby straceni. Ich rozpaczliwy krok był jedynie następstwem atmosfery, jaką wytworzyli żandarmi prowadząc nieskrępowane rozmowy na temat egzekucji i kierując pogróżki pod adresem jeńców. Musieli widzieć przygotowania do egzekucji. To wszystko skłoniło ich do desperackiego kroku. Tragizm tego zdarzenia pogłębia fakt, że został tu pogwałcony rozkaz gen. von dem Bacha nakazujący traktowanie żołnierzy powstania jako jeńców wojennych. Właśnie dzięki temu rozkazowi, ja i moi koledzy wychodząc z kanału o 30 metrów dalej od miejsca egzekucji nie trafiliśmy bezpośrednio w ręce "bestii", - przeżyliśmy. Takie samo prawo chroniło tych, którym odebrano życie. Gdyby udało się odnaleźć złoczyńców, biorących udział w tej masakrze, to nie mogliby się zasłaniać wypełnianiem swoich obowiązków zgodnie z ówczesnym niemieckim prawem wojennym, gdyż w chwili dokonania zbrodni naruszyli prawo. Było ono dla nich niewygodne.


Ze wspomnień Aleksandra Kowalewskiego, ps "Longinus", pułk Baszta, kompania łączności K4 - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

niedziela, 21 września 2008

Wspomnienia z Powstania - sierpień się kończy... (cz. II)


Sytuacja na Muranowie stawała się bardzo uciążliwa. Lotnicze ataki niemieckie i goliaty (zdalnie sterowane samobieżne miny czołgowe bez ludzi) atakowały nas bez przerwy, ponosiliśmy duże straty. Dowództwo zdecydowało opuścić Muranów. Naszą nową kwaterą była Mławska 3.

Dostałem placówkę w domu na ulicy Sapieżyńskiej, na trzecim piętrze. Z okna był ciekawy widok. Widziałem zbocze fortu Traugutta, na nim stało działko, a obok na kocu leżał Niemiec. Od czasu do czasu podnosił się, ładował działko i odpalał, a pocisk leciał w naszą stronę. Zawołałem "Adasia" z MG-42, (niemiecki karabin maszynowy) i pokazałem mu przez lornetkę, co zaobserwowałem. "Adaś" ustawił swoje MG, przymierzył się i strzelił, ale prawdopodobnie trafił w blachę osłony działka. Niemiec poderwał się i wychylił się zza blachy, by zobaczyć co się stało. "Adaś" widząc to, szybko strzelił w ten sam cel . Niemiec bezwładnie zawisł na osłonie działka. Niemcy zrobili osłonę dymną, a kiedy ona opadła okazało się, że zabrali trafionego i rozpoczęli strzelaninę w naszym kierunku, kryjąc się przezornie przed nami.

W dniu 21 sierpnia miało nastąpić uderzenie na dworzec Gdański z naszego kierunku, jak również z Żoliborza. Dotarliśmy do ogrodzenia parku Traugutta, przy ulicy Międzyparkowej. Było jeszcze ciemno i czekaliśmy na znak rozpoczęcia uderzenia z Żoliborza. Niestety nie doczekaliśmy się. Gdy się rozwidniało, nastąpiło odwołanie akcji.

Jeden z kolegów, widząc Niemca na zboczu fortu Traugutta, przed wycofaniem się, celnie strzelił do niego. Niemcy jakby się ocknęli i rozpoczęli strzelaninę. Koledzy wycofywali się pod osłoną trybun stadionu Polonii. Ja ruszyłem środkiem parku Traugutta. Zorientowałem się, że jestem ostrzeliwany przez Niemców. W pewnej chwili przewróciłem się na ziemię chroniąc się przed kulami. Za chwilę się poderwałem i pobiegłem dalej w kierunku budynku szkoły poligraficznej na ulicy Konwiktorskiej gdzie było wyznaczone na zbiórkę oddziału.

Gdy dochodziłem do miejsca zbiórki, na pierwszym piętrze budynku, usłyszałem głos dowódcy mego plutonu por "Torpedy", że brakuje mu jednego żołnierza. Ktoś się odezwał , że widział jak poległ "Łata". Wtedy dowódca zarządził chwilę ciszy dla uczczenia pamięci kolegi. Byłem już blisko, więc słysząc to zawołałem: "Poczekajcie". Szereg się rozsypał a koledzy witali mnie jakbym wrócił z drugiego świata. Wróciliśmy na kwatery.

W dniu 26 sierpnia dostaliśmy rozkaz podmienić oddział z plutonu "Jerzyków" broniącego szpitala Jana Bożego na ulicy Bonifraterskiej. Obrona była bardzo ciężka. Mając stanowisko od strony podwórza, zauważyłem jak do kraty w oknie piwnicy budynku prostopadle przyległego do naszego, czyjeś ręce przywiązują puszkę trotylu, pociągają za sznurek i znikają. Ja też się schowałem, nastąpił wybuch. Gdy ponownie wyjrzałem, krata była naruszona, a w piwnicy Niemcy zbierali się do ataku. Niewiele myśląc wziąłem filipinkę (granat uderzeniowy) i modląc się, bym trafił w lukę w kracie jaka pozostała po wybuchu, wrzuciłem ją do piwnicy. Trafiłem dobrze. Kiedy wyjrzałem, w piwnicy było pełno dymu, ale panował w niej spokój. Niemcy rozpoczęli atak goliatami i miotaczami ognia. Broniliśmy się zaciekle, niestety byliśmy zmuszeni opuścić płonący szpital.

Następnego dnia otrzymałem rozkaz, by wraz z drużyną bronić narożnika ulic Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej. Narożnik ten składał się z wypalonych kamienic, które waliły się pod ogniem artyleryjskim. Właśnie tam musiałem rozstawić placówki. Gdy Niemcy rozpoczynali ostrzał, wycofywałem ludzi z zagrożonych miejsc, a gdy tylko przestawali strzelać, wracaliśmy na nasze stanowiska. Niemcy atakowali. Podpuszczaliśmy atakujących dość blisko i wtedy rozpoczynaliśmy silny ogień z broni maszynowej. Atak niemiecki załamywał się, pozostawiając na placu boju trupy, które sprzątali Polacy cywile, trzymani przez Niemców do tych celów. Taka sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. Niemcy sądzili, że wszyscy zginiemy pod gruzami, a my nie mieliśmy żadnych strat. Broniliśmy się z determinacją, być albo nie być.

Nazajutrz rano przysłano nam zmianę, którą poinformowałem o taktyce, jaką stosowałem a sam z radością poszedłem na odpoczynek. Radość moja nie trwała zbyt długo. Przyszedł dowódca, obudził mnie i kazał sprawdzić co się dzieje, ponieważ był ostrzał a nie było strzelaniny, jak za mojej służby. Szybko poszedłem na opuszczoną przeze mnie placówkę i zastałem ludzi grających w karty zamiast na stanowiskach. Tłumaczyli się, że był ostrzał, którego już nie ma. Zaapelowałem by udali się natychmiast na stanowiska. Poderwali się, ale gdy dochodzili do dziury w murze, przez którą trzeba było przejść, przywitał ich ostrzał. Tam byli już Niemcy.

Wezwałem dwóch ludzi. Jednego wysłałem po moich chłopców, drugiego do sąsiadów, by ich powiadomił o sytuacji. Ustaliłem z moimi ludźmi, że założą bagnety na broń, a ja wejdę na drugie piętro sąsiedniej kamienicy po resztkach schodów zniszczonych bombą. Stamtąd ponad murem rzucę dwa granaty, a oni w kłębach dymu ruszą na wroga. Akcja się udała. Gdy dym opadł Niemcy ujrzeli tuż tuż naszych chłopców z bagnetami i czmychnęli, pozostawiając dwie skrzynki granatów i trzy skrzynki amunicji do karabinu maszynowego. Dopiero po akcji mogłem wrócić na odpoczynek.


Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

wtorek, 16 września 2008

17.09.1939 - krótki wpis osobisty


Jako pół-warszawiak, pół-kresowiak z pochodzenia, rocznicę tę traktuję równie osobiście, jak te związane z wydarzeniami z Powstania Warszawskiego. Postrzegam ją przez pryzmat "kadrów" z rodzinnych przekazów.

woj. wileńskie, pow. głębocki '39

Właściciel majątku spisuje testament, w którym ujęte jest polecenie uregulowania wszystkich jego zobowiązań (włącznie z ewentualnymi należnościami za mleko; spis zaczyna lista wsi, lasów i młynów), zbiera parobków (głównie Białorusinów!) i idzie "do lasu". Późniejsze poszukiwania przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie dają rezultatu.

Samotna nastolatka w panice przejeżdża na rowerze przez sowiecki posterunek, widząc "lepkie łapy", wyciągnięte w jej kierunku. Zostaje ostrzelana. Na szczęście niecelnie.

Wilno
. Młodzież z jednej klasy - niektóre dzieci pochodzenia żydowskiego wskazują krasnoarmiejcom swoich niedawnych kolegów i koleżanki, jako pomiot polskich biełych ruczek.

Całe rodziny, z tobołami, uciekają do centralnej Polski. Wiele dziesiątek kilometrów pokonywanych w ciągu dnia. Często w drewniakach. Po drodze wymieniają się z chłopami. Tytoń za coś do jedzenia. Szczęściarze ukrywają się w wagonach towarowych pociągów jadących do Warszawy. I modlą się, by na jakiejś stacji nikt nie zechciał do nich zajrzeć.

Sowiecki czołg w ramach "pokazówki" rozjeżdża polskiego cywila na kameralnym rynku małego miasteczka.

Warszawa. W wolno stojącym niewielkim domu żyje ok. 30 os. i kilkanaście psów i kotów. Rodzina.

A to był dopiero początek...

sobota, 13 września 2008

Na podstawie amnestii


Kiedy słuchacie opowieści ponad osiemdziesięcioletniego dziadka musicie pamiętać, że Staszek "Świst" nie zawsze miał siwe włosy. W 1939 r. zdał egzamin do liceum ogólnokształcącego. W 1944 założył na grzbiet mundur polskiego żołnierza. W mundurze tym paradował przez trzy miesiące przed powstaniem w lasach Puszczy Białej koło Wyszkowa. Na 3 dni przed powstaniem wróciłem do Warszawy. Przeżyłem Powstanie, byłem 3 razy ciężko ranny, cudem ocalony. Ocalony również z późniejszych przygód w Polsce Ludowej, kiedy to w sierpniu 1953 r. przypadło mi patrzeć na moja matkę siedzącą w sadzie i słuchającą słów sędziego:

- "Skazuje się oskarżonego Stanisława Sieradzkiego za przestępstwa określone dekretem z października 1944 dla szczególnie niebezpiecznych dla Polski Ludowej na karę śmierci."
Co ja wtedy przeżywałem, na co musiałem patrzeć. Matkę jakby obrzucił łyżką mąki. Z szatynki zrobiła się siwiutka. A ja wiedziałem, że za chwile padną słowa:

- "Na podstawie amnestii z roku 1947 karę śmierci zamienia się na wyrok 15 lat pozbawienia wolności".

Z tego 8 lat wypadło mi odpoczywać w "sanatoriach" Polski Ludowej, w tym 7 lat we Wronkach.
I żeby był już komplet z tym więzieniem. W czerwcu 1956 r. siedzę już 7 i 1/2 roku. Zostaję wezwany do gabinetu naczelnika więzienia. Przywitał mnie pan prokurator, przedstawiciel Generalnej Prokuratury z Warszawy. Rozmawiał ze mną dwie godziny, zwracał się do mnie słowami:

- "Panie Sieradzki".
Trudno było mi to zrozumieć, bo ciągle słyszałem:
- "Ty bandyto, ty faszysto, zgnijesz tu".

A tu pan prokurator:

- "Panie Sieradzki".
Po dwóch godzinach wstaje, podaje mi rękę.
- "Panie Sieradzki. Wracam do Warszawy i stawiam wniosek o zwolnienie pana z więzienia. Nie ma podstaw do przebywania pana w więzieniu."

A głównym powodem potraktowania mnie jako wroga Polski Ludowej było dwukrotne pojawienie się w towarzystwie moich kolegów Zośkowców na wypoczynkach narciarskich w 1945 r. w Zakopanem i 1946 r. w Szklarskiej Porębie. Tam bandyci wyjeżdżali kontynuować wrogą robotę przeciw Polsce Ludowej.

Od czerwca do października 1956 r. cały czas czekam na obiecaną decyzję wyjścia do domu, do kochanej mamy. Matkę , nota bene, miałem bardzo dzielną. Brała udział w strajku dzieci wrzesińskich. Kochana matka, uczyniła mnie licealistą, uczyniła mnie harcerzem. Ona najbardziej na mnie czekała.

Tymczasem w październiku, podczas gimnastyki porannej przy oknie z kratami poczułem silne ukłucie w lewej części klatki piersiowej. Walnąłem na beton, wylała się woda z miednicy przygotowanej do mycia. Trafiłem do szpitala więziennego we Wronkach. Tam niestety miałem nieszczęście trafić w ręce złego lekarza, przychodzącego spoza więzienia. Orzekł on, że jestem po zawale mięśnia sercowego i kazał leżeć bez ruchu na łóżku. Wyleczę się jeśli będę do tego dążył i bardzo się starał. Zacząłem się stosować do jego wskazówek.

W końcu listopada wchodzi do więziennej izby szpitalnej strażnik funkcjonariusz.

- "Który z was Sieradzki?".
Podniosłem rękę, byłem słaby, dusiłem się. Lewe płuco jak gdyby nie pracowało.
- "Wstawajcie, wychodźcie na korytarz, ubierajcie się. Idziecie do naczelnika."
- "Ja mam zakaz wstawania z łóżka. Leżę tu już miesiąc, nie podnosiłem się z niego. I nie wstanę, panie oddziałowy."

Za parę minut przychodzi ważniejszy strażnik, przodownik.

- "Sieradzki, dlaczego nie chcecie wstawać?"
- "Dlatego, że mam zakaz lekarza. Jestem ciężko chory po zawale mięśnia sercowego."
- "Wstawajcie jednak."
- "Panie przodowniku, dajcie mi święty spokój. Ja chcę spokojnie umrzeć. Jestem po ciężkim zawale, nie przeszkadzajcie mi umierać."

Przychodzi zastępca naczelnika pan Krzyżaniak. Mówi do mnie:

- "Panie Sieradzki, pan musi wstać."
- Dlaczego, panie naczelniku?"
"Otrzymałem decyzję Sądu Najwyższego w Warszawie zwolnienia Pana z więzienia, uniewinnienia Pana, a przed więzieniem czeka na Pana matka."

Musiałem ożyć, musiałem wstać, musiałem się ubrać. Po to aby klęknąć przed matką i stracić przytomność. Kiedy ją odzyskałem z więzienia wybiegli lekarze, ratowali. Matka pyta:

- "Synu, co zrobimy?"
- "Mateńko, tylko do doktora Sieroszewskiego w Warszawie. To jest nasz lekarz z czasów okupacji, kardiolog, on musi zobaczyć co z moim sercem."
- "Dobrze synku."
- "Mamusiu, szukaj taksówki, jak najszybciej. Nie czekamy na pociąg."

Taksówkarz z Wronek przywiózł mnie do Warszawy na Asfaltową. Kochany człowiek, nie przyjął zapłaty za kurs.
- "Od więźnia się nie przyjmuje."
Na drugie piętro do profesora wszedłem o własnych siłach, co było zabójstwem. Ułożony na kozetce zostałem szczegółowo przebadany przez profesora. Pamiętam, że to było bardzo serdeczne badanie. A na zakończenie profesor zapytał mnie:
- "Kto Panu powiedział, Panie Stasiu, że miał Pan zawał mięśnia sercowego?"
- "Lekarz we Wronkach, który przychodził do więzienia."
- "To nie był lekarz, to był konował. Pan nie ma lewego płuca."

Wtedy zrozumiałem, że mnie gruźlica zjadła. A w przedpokoju profesora czeka moja mama i za chwilę się dowie, że gruźlica zżarła mi płuco. Co ja wtedy przezywałem. Jak mi było żal, że wróciłem. Dlaczego ja z tą gruźlicą wylazłem? Zapłakany straciłem przytomność. A kiedy ją odzyskałem na podłodze stały nosze a obok dwóch sanitariuszy.

Przywiązany do noszy trafiłem do sanitarki. Samochód popędził ze mną na ul. Karolkową róg Górczewskiej. Tam przed szpitalem czekała na mnie pani doktor w białym fartuszku. Dzisiaj rozumiem, że uprzedzona przez profesora, kogo się wiezie, komu jest potrzebna pomoc. Trafiłem do roentgena, zostałem bardzo szczegółowo prześwietlony. Pani doktor usiadła na krzesełku przy kozetce.

- "Panie Stanisławie, Pan podobno dzisiaj wyszedł z więzienia."
- "Tak."
- "A gdzie Pan przebywał?"
Mówię, że w więzieniu na Mokotowie rok i 7 lat we Wronkach.
- "Pan osiem lat siedział w więzieniu?"
- "Tak, potwierdzam."
- "Pan musi żyć. A za co Pan siedział?"
- "Byłem żołnierzem Armii Krajowej, byłem żołnierzem batalionu "Zośka", byłem uczestnikiem Powstania."

Pani doktor stanęła nade mną.
- "Panie Stasiu, a może znał Pan w batalionie "Zośka" chłopca o pseudonimie "Kuba"?"
To ten bohater spod Arsenału, mój dowódca plutonu w czasie Powstania. Nie wiem do kogo wypowiadam dalsze słowa.
- "Pani doktor, "Kuba" to był Konrad Okolski. Widziałem jego śmierć 11 sierpnia przy ul. Kolskiej przy Spokojnej na Woli. Widziałem jak "Kuba" umierał".
I wtedy usłyszałem tylko płacz mój i pani doktór. Bo to była Halina Okolska - siostra "Kuby".

Przeżyłem, aby po latach założyć mundur harcmistrza. Dużo działałem w harcerstwie, wielokrotnie spotykałem się z młodzieżą. Teraz trochę przysiadłem.


Ze wspomnień Stanisława Sieradzkiego, sierż. pchor. Armii Krajowej ps. "Świst" zgrupowanie AK "Radosław" pluton "Felek" kompania "Rudy" batalion "Zośka" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

wtorek, 9 września 2008

Akcja na konfidenta Gestapo Zbigniewa Kotarskiego

Na odprawie dnia 21 maja 1944 roku o godzinie 11.00, dowódca naszej grupy, z której powstał w Powstaniu Warszawskim pluton "Torpeda" w batalionie "Miotła", Kazimierz Jackowski pseudonim "Tadeusz Hawelan", wydał mi polecenie rozpoznania miejsca zamieszkania Zbigniewa Kotarskiego. Był on groźnym konfidentem Gestapo, na którego przygotowywano wykonanie wyroku śmierci. Mieszkał przy ulicy Elektoralnej 17 róg Solnej w lokalu nr 17.

Po otrzymaniu polecenia natychmiast przystąpiłem do wykonania zadania. Po południu tego dnia udałem się pod wskazany adres. Była to niedziela. Wszedłem na podwórko wspomnianej posesji i zacząłem się rozglądać za listą lokatorów a następnie po klatkach schodowych za numerem interesującego mnie lokalu.

Widząc mnie kręcącego się po podwórku podszedł do mnie, jak się domyśliłem, dozorca tego domu i zapytał czego szukam. Odpowiedziałem, że tu mieszka mój kolega Zbigniew Kotarski i chcę go spotkać. Wtedy ten człowiek powiedział, że Zbigniew Kotarski już tu nie mieszka. Gdy zobaczył moją zakłopotaną minę oznajmił, że pan Kotarski mieszka teraz przy ulicy Ogrodowej pod numerem 1 mieszkania 17.

Zorientowałem się, że to jest niedaleko, więc poszedłem tego dnia na ulicę Ogrodową. Ten dom był również na rogu ulicy Solnej. Spostrzegłem, że do lokalu 17 prowadzą dwie klatki schodowe - jedna do drzwi kuchennych, druga do frontowych. Po zrobieniu wywiadu, udałem się do swojego domu i zacząłem rozmyślać nad planem dalszego działania.

Postanowiłem poprosić o pomoc w dalszym rozpracowaniu konfidenta panią Jadwigę Sławińską, wtedy moją bardzo dobrą przyjaciółkę. Pani Jadwiga zgodziła się mi pomóc.

Ustaliłem następujący plan działania: Pani Jadwiga weźmie ze sobą ścinek dobrego materiału (wełna angielska), pójdzie pod wskazany adres od strony klatki kuchennej i zapyta o pana Zbigniewa Kotarskiego. Po skontaktowaniu się z kimś od państwa Kotarskich powie, że handluje na bazarze pod Żelazną Bramą i poszedł do niej młody pan i zapytał czy miewa dobry i ładny materiał. Podał jej ten adres aby przyszła, gdy będzie miała coś interesującego. Ustaliliśmy, że panią Jadwigę podprowadzę pod kuchenną klatkę schodową, a z powrotem podejdę do niej dopiero na placu Mirowskim przy halach targowych, obserwując ją przez cały czas.
W poniedziałek 22 maja rozpoczęliśmy działanie. Odprowadziłem panią Jadwigę pod kuchenną klatkę schodową, następnie wyszedłem na ulicę i czekałem aż wyjdzie. Gdy wyszła, poszedłem za nią i spotkaliśmy się na rogu ulic Zimnej i Chłodnej blisko Hal Mirowskich.
Po spotkaniu pani Jadwiga opowiedziała mi swoje wrażenia z wizyty. Po zapukaniu do drzwi kuchennych, otworzyła jej starsza pani, która dowiedziawszy się o kogo chodzi, przeprowadziła ją przez kuchnię i poprosiła panią Kotarską mówiąc, że to ktoś do państwa Kotarskich. Była godzina około10-ej. Pani Kotarska przyjęła panią Jadwigę, wysłuchała z czym przyszła, wzięła do ręki ścinek materiału, który na pewno jej się podobał. Powiedziała, że syna nie ma, jest w pracy, przyjdzie na obiad i będzie w domu między godziną 14-tą a 15-tą. Poprosiła panią Jadwigę, żeby przyszła kiedy będzie syn i wypuściła ją klatką frontową.
Formalnie miałem już wszystkie dane niezbędne do przeprowadzenia akcji, ale żeby nie spłoszyć faceta postanowiłem grać do końca i powtórzyliśmy operację drugi raz około 14.30. Po południu pani Jadwiga weszła schodami frontowymi, ale bawiła krótko i zaraz wyszła. Wszystko odbyło się jak poprzednio.
Gdy doszedłem do niej w tym samym miejscu, podszedł do nas młody człowiek i odezwał się:
- "Przepraszam panią, pani była u mnie, co pani sobie życzy?"
Po tych słowach zauważyłem pewne zmieszanie na twarzy pani Jadwigi, uścisnąłem jej rękę i uśmiechnąłem się, co dało jej pewność siebie.
- "Pan Kotarski?" - zapytała i gdy młody człowiek to potwierdził, odpowiedziała:
- "Tak, byłam u Pana" - i powiedziała mu swoją wersję sprawy.

Młody człowiek wypytywał się o rysopis tego człowieka, który podał jej jego adres. Wyjaśnienia pani Jadwigi widocznie mu odpowiadały, bo pożegnał się z nami i odszedł. Relacja pani Jadwigi z drugiej wizyty u państwa Kotarskich była interesująca ponieważ matka powiedziała, że sprawa jest nieaktualna bo syn już kupił materiał a teraz musiał wcześniej wyjść. Wypuściła ją klatką frontową, a on sam na pewno obserwował ją z drugiego pokoju. Przez to poznałem osobę, na temat której przeprowadzałem rozpoznanie.

Napisałem meldunek o wykonaniu zadania i przestawiłem plan przeprowadzenia akcji. Zaproponowałem, że główne uderzenie pójdzie przez schody kuchenne, gdyż Bogu ducha winna staruszka bez obawy otworzy drzwi. Potem jeden z grupy otworzy drzwi frontowe.

Dowódca zaaprobował ten pomysł i ustalił plan akcji do, której wyznaczył osiem osób:
Kazimierz Jackowski - "Tadeusz Hawelan" - dowódca oddziału i akcji,
Stanisław Domin - "Stefan Boruta" - zastępca dowódcy,
Adam Domin - "Andrzej Babinicz",
Stanisław Grodkiewicz - "Stanisław Biały",
Zenon Jackowski - "Adam Horski",
Jan Romańczyk - "Łukasz Łata",
Roman Staniewski - "Stanisław Kwiatkowski",
Józef Wysocki - "Kubryń".

"Boruta" i "Łata" zostaną w bramie jako ubezpieczenie, żeby czasami dozorca, gdy usłyszy strzały nie zamknął bramy i nie schował się, uniemożliwiając wycofanie się grupy. "Hawelan", "Adaś", "Babinicz" i "Kwiatkowski" wejdą klatką kuchenną, "Kubryń" i "Biały" klatką frontową. Termin akcji ustalono na dzień 28 maja, w niedzielę 1944 roku -Zielone Świątki.

Mieszkaliśmy w Ursusie, jeden z nas we Włochach. W ustalonym dniu, uzbrojeni, spotkaliśmy się na przystanku kolejki EKD kursującej wtedy z Włoch do Warszawy. Kolejką tą dojechaliśmy do Nowogrodzkiej przy Marszałkowskiej. Ulicą Marszałkowską na piechotę udaliśmy się na miejsce akcji. Szliśmy po dwóch w pewnych odstępach.

Na Marszałkowskiej za Świętokrzyską, z ulicy Królewskiej wyszedł patrol żandarmerii polowej z blachami na piersiach. Jeden z żandarmów, trącając kolegę łokciem, zwrócił mu uwagę na pierwszą naszą dwójkę, drugi zaś trącając pierwszego pokazał następnych. Przeszliśmy koło siebie nie zaczepiając się.

Chwilę po tym podszedł do mnie "Kwiatkowski" i powiedział mi , że dowódca polecił, żebym podszedł na górę schodami frontowymi. Bardzo zdziwiłem się zmianą ustaleń, ale rozkaz to rozkaz. Wkrótce dobrnęliśmy do celu i akcja rozpoczęła się.

Czterech przy drzwiach kuchennych nie miało, jak przewidywałem, żadnych problemów a nas trzech stanęło przy drzwiach frontowych, które się wkrótce otworzyły. "Hawelan" przy zetknięciu z Kotarskim udał pracownika Gestapo i po niemiecku zapytał dlaczego nie wykonał tego, co mu szef polecił. Ten zaczął się po niemiecku tłumaczyć. "Hawelan" już po polsku przerwał mu tłumaczenie i prowadził go do jego biurka.

Ja stałem przy drzwiach w przedpokoju. Gdy Kotarski przechodził koło mnie, spojrzał na mnie. Gdy mnie poznał, zwrócił się do mnie i zapytał: - "Pan w sprawie tego materiału?" Gdy przytaknąłem i spojrzałem na pistolet FN 9 trzymany w ręku, Kotarski odezwał się: - "Mamo chcą mnie kropnąć".

Akcja trwała dalej. W trakcie przeglądu jego dokumentów znaleziono i zabrano jego legitymację Gestapo, zdjęcia w mundurze niemieckim i wiele materiałów przygotowanych dla Gestapo. "Hawelan" zażądał, by oddał broń. Kotarski zwlekał szukając jej. Wtedy "Hawelan" powiedział, że mu pokaże gdzie ma broń. Zaprowadził go do łazienki, kazał schylić się pod wannę i tu nastąpiła egzekucja. Agent gestapo miał być zastrzelony z pistoletu z tłumikiem, ale ten nie wypalił, więc użyto FN-ki. Rozległy się dwa głośne wystrzały.

Po egzekucji szybko się wycofaliśmy. Było wcześnie, na ulicy prawie nikogo nie było. Szedł tylko jeden pan z dzieckiem, gdy z czwartego piętra odezwał się kobiecy krzyk: - "Bandyci". Szybko udaliśmy się do kolejki EKD w drogę powrotną do domu, mając poza sobą dobrze wykonaną robotę.

Później postawiono mi zarzut dlaczego zmieniłem ustalenia. Jak się okazało kolega pomylił pseudonimy, i polecenie jakie otrzymałem nie było przeznaczone dla mnie. Ponieważ z tego powodu nie wynikły żadne komplikacje sprawę umorzono.

Jak nas poinformowano był to bardzo groźny konfident. W latach sześćdziesiątych przypadkiem natknąłem się na jego mogiłę przy Czwartej Bramie na cmentarzu Powązkowskim.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

piątek, 5 września 2008

Powstanie okiem sceptyka


Zaczynają się walki z Niemcami napierającymi na Stare Miasto od strony getta. Autor bierze udział w jednym z kontrataków.
Usłyszawszy, że dobrze uzbrojony oddział, którego nazwa "Zośka" obiła mi się o uszy parę razy, zatrzymał się obok, przy Nalewkach, pod czwartym, poszedłem zobaczyć, kto zacz oni są. Powstańcy stali w klatce schodowej, ni to sztywno, ni to wiotko, w miarę brudni, bardziej szarzy niż usmoleni. Od razu odczułem bijącą od nich siłę, którą widoczne na twarzach zmęczenie jeszcze bardziej podkreślało. Odzywali się skąpo. Nagle zobaczyłem Basię, w panterce jak wszyscy. Od razu zrozumiałem, że pomarańczowe wyłogi Luftwaffe wypuszczone na bluzę panterki, oficerski pas inkrustowany i plecak z futerkiem tyle wrażenia robią, co pawie pióro zatknięte za pokrowcem hełmu. Rozmowa nie kleiła się, a już zupełnie utknęła, gdy niby to mimochodem pokazałem buraczkową opaskę z napisem GS LIS. Poraziła mnie świadomość, że oni wiedzą o wojnie coś, czego ja jeszcze nie rozumiem.


Raz w ruinach Szczecina, miesiąc po wojnie, obszarpany i wymizerowany żołnierz niemiecki poprosił mnie o ogień. Takie to były czasy, że Niemcy nie mieli zapałek, a Polacy mieli niemieckie. Ani wysoki, ani blondyn i nie młodzik, ale jak stał, jak przypalił papierosa i oddał zapałki, jakimś nieznacznym, ale wyraźnym gestem podziękował! Po czymś poznaje się prawdziwych żołnierzy. Jest jakaś harmonia w ich ruchach, a może po prostu jest to pewien spokój tych, co przeżyli śmierć, nigdy jej nie ulegając. Jakby wszystko, co zbyteczne, wypaliło się w nich na zawsze.(...)

Bitwa o Stare Miasto zaostrza się. Wskutek wzmagającego się ostrzału, nie można już chodzić po ulicach. Kapral Krok bierze udział w kilku nocnych atakach na Niemców.

Pewnego ranka wypuściłem się na własną rękę, na obchód polskiej linii, do sąsiadów z prawa. Edek robił to często. Już dokładnie nie pamiętam, dlaczego wybrałem się z tą wizytą. Może odczuwałem granie w karty jako niezgodne z duchem czasów, może też chciałem zobaczyć popularnych kolegów z "Parasola", dogryźć im trochę i sprawdzić, czy nam dorównują. Planowałem odwiedziny także innych oddziałów dla zaspokojenia własnej ciekawości oraz by zaimponować kolegom od Wiernego znajomością spraw wojskowych z pierwszej ręki. "Parasolarzy" uważaliśmy za cwaniaków, którzy pierwsi będą wiedzieć, kiedy i którędy pryskać. Przewodnikiem duchowym i wzorem był mi Edek, który wciąż przynosił z punktu kontaktowego wywiadu AK i z zakonspirowanej komunistycznej komórki wiadomości nie zawsze dobre i nie zawsze prawdziwe, ale za to ciekawe.

Wyszedłem przez wielkie okno naszej sypialni na tyły Pustej Sali, a stamtąd drabiną w dół za Pasaż, podwórkami do Długiej i na plac Krasińskich. Prościej, ale nie bezpieczniej, byłoby wyjść z Pasażu bramą na ulicę Wyjazd.

Końcowy odcinek Długiej, pomiędzy Wyjazdem a Przejazdem, miał kształt wydłużonego prostokąta zakończonego masywnym pięciopiętrowym domem. Po lewej stronie stały kamienice różnej wysokości, po prawej - płaski Arsenał, a za nim niskie domki czy też ruiny nie dające osłony. Czasy już przyszły takie, że lepiej było nie kręcić się po otwartych przestrzeniach. Groźne były nie tylko granatniki i artyleria - ludzie wciąż padali również od tak zwanych zabłąkanych kul. Poza Arsenałem wznosiła się, często przesłonięta dymem, wieża kościoła; smukła, wysoka, jasnoszara, jakby spleciona ze stalowych szyn, coś z warkocza, coś z ryby piły. Trochę zbyt późno zaczęliśmy podejrzewać ją o związek z zabłąkanymi kulami.

Nad wejściem do Pałacu Krasińskich zwisał otwarty, czarny parasol, godło stacjonującego tu oddziału. Był on najbardziej znany, jeśli już nie sławny na Starym Mieście i z tego powodu zgodnie krytykowany przez nacjonalistów i internacjonalistów od Wiernego. Oskarżano "Parasol" głównie o autoreklamę i zamaskowane tchórzostwo. Gdyśmy w pełnym rynsztunku z barwnymi chustami wokół szyi kręcili się po placu, nieraz się pytano, czyśmy z "Parasola". To tak jakby Słowaka nazwać Czechem. Gdy nas prowadzono do kontrataku, nieraz podkpiwaliśmy sobie - oho, pewnie "Parasol" znowu się zwinął. Sama nazwa łatwa do zapamiętania, przypominała o czasach, kiedy deszcz był jednym z problemów życiowych. W Polsce parasol w rękach mężczyzny bywał oznaką zniewieścienia i starokawalerstwa. Porucznik noszący parasol nie mógł zostać kapitanem, chyba że miał generała za teścia. Uszło jakoś uwadze Polaków, że Anglicy zbudowali imperium, nie rozstając się z parasolem i kaloszami.

Pierwszy raz w życiu wszedłem do pałacu bez pytania, bez przewodnika, w podkutych butach. Byłem tu już raz mając jedenaście lat, z całą klasą, pod nadzorem nauczyciela. Nie pozwalano niczego dotykać i, jak wszędzie w muzeach, musiało się założyć miękkie flanelowe łapcie na buty, aby nie pobrudzić i nie porysować posadzki. W sali balowej na piętrze kilku "parasolarzy" siedziało na starożytnych fotelach w pewnym oddaleniu od okien, zerkając na ogród. Wielkie lustra popękane, białokamienne posągi bogiń i bożków podziobane, plafony poszczypane, tynk chrupał pod butami. Mówi się o majestacie śmierci człowieka. Ja wówczas odczułem majestat końca cywilizacji. Odwiedziny gościa z innego batalionu nie wzbudziły zdziwienia. Zaczęliśmy od wzajemnego wypytywania się o sytuację na naszych odcinkach, potem przeszliśmy do udzielania sobie rad i na końcu wyraziłem ubolewanie, że im się nie udało utrzymać Stawek i zdobyć Dworca Gdańskiego. Na to mi powiedzieli, że i oni i inne oddziały były na dworcu, ale tam nie ma co utrzymać czy obsadzić - same tory i parę baraków, które nie dają osłony. Uderzał brak entuzjazmu do Powstania i jakby znużenie. Z miejsca obudziło się we mnie podejrzenie, że krytykują Powstanie, a naprawdę to ogromnie im się podoba.

Zaraz na lewo, na skraju parku, pod samym murem stały ławki, gdzie przed tygodniem, siedząc z Bajkopem, podniosłem spod nóg gorącą kulę karabinową. Wciąż miałem ją w kieszeni i nie omieszkałem pokazać. Opodal, na wprost okna leżał w trawie wypalony szkielet citroena, niedawno lśniący czarnym lakierem.

Tyle mają amunicji - powiedział "parasolarz" z goryczą - przecież wiedzą, że nikt nie siedzi w samochodzie na ziemi niczyjej, a i tak coraz to po nim pociągną serię.
Rzeczywiście, w wypalonym samochodzie widać stąd było dziurę przy dziurze. Jak głodny nie rozumie, że syty jada dla rozrywki, tak i my nie mogliśmy pojąć, po co tyle kul weń wpakowali. Niemcy wystrzeliwali nieprawdopodobne ilości amunicji. Najpierw to przerażało, potem uważano tę rozrzutność za oznakę tchórzostwa, później przyszło rozgoryczenie, a na końcu otępienie i rozpacz.
Ścieżki wiły się wśród drzew i krzewów zalanych promieniami słońca. Podczas niemieckiej okupacji zapewne nikt ogrodu nie pielęgnował; zarastał zielskiem i trawą. Chyba po raz pierwszy od wieków park książąt Krasińskich ział pustką pomimo upału. Za to na jego skraju dookoła kilkuset ludzi w hełmach, czapkach, butach, wełnianych skarpetach wpatrywało się w zieleń, spływając potem i podrygując za każdym poruszeniem gałęzi i szelestem liści.

Przyszedłem gotowy do zaczepki, wypatrując okazji, aby podrażnić tych lojalistów i propagandzistów, a skończyłem na powściągliwo-pozytywną nutę.

Zaniechałem odwiedzania innych odcinków. Zabawa w harcerstwo, jak mawiał zapewne już nieżyjący, piegowaty podporucznik Kenar, skończyła się. Sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, że każdy dzień wydawał się przedostatnim.


Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa"
- dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944


Na pierwszej fotografii są żołnierze batalionu "Zośka", na drugiej - "Parasol".