niedziela, 21 września 2008

Wspomnienia z Powstania - sierpień się kończy... (cz. II)


Sytuacja na Muranowie stawała się bardzo uciążliwa. Lotnicze ataki niemieckie i goliaty (zdalnie sterowane samobieżne miny czołgowe bez ludzi) atakowały nas bez przerwy, ponosiliśmy duże straty. Dowództwo zdecydowało opuścić Muranów. Naszą nową kwaterą była Mławska 3.

Dostałem placówkę w domu na ulicy Sapieżyńskiej, na trzecim piętrze. Z okna był ciekawy widok. Widziałem zbocze fortu Traugutta, na nim stało działko, a obok na kocu leżał Niemiec. Od czasu do czasu podnosił się, ładował działko i odpalał, a pocisk leciał w naszą stronę. Zawołałem "Adasia" z MG-42, (niemiecki karabin maszynowy) i pokazałem mu przez lornetkę, co zaobserwowałem. "Adaś" ustawił swoje MG, przymierzył się i strzelił, ale prawdopodobnie trafił w blachę osłony działka. Niemiec poderwał się i wychylił się zza blachy, by zobaczyć co się stało. "Adaś" widząc to, szybko strzelił w ten sam cel . Niemiec bezwładnie zawisł na osłonie działka. Niemcy zrobili osłonę dymną, a kiedy ona opadła okazało się, że zabrali trafionego i rozpoczęli strzelaninę w naszym kierunku, kryjąc się przezornie przed nami.

W dniu 21 sierpnia miało nastąpić uderzenie na dworzec Gdański z naszego kierunku, jak również z Żoliborza. Dotarliśmy do ogrodzenia parku Traugutta, przy ulicy Międzyparkowej. Było jeszcze ciemno i czekaliśmy na znak rozpoczęcia uderzenia z Żoliborza. Niestety nie doczekaliśmy się. Gdy się rozwidniało, nastąpiło odwołanie akcji.

Jeden z kolegów, widząc Niemca na zboczu fortu Traugutta, przed wycofaniem się, celnie strzelił do niego. Niemcy jakby się ocknęli i rozpoczęli strzelaninę. Koledzy wycofywali się pod osłoną trybun stadionu Polonii. Ja ruszyłem środkiem parku Traugutta. Zorientowałem się, że jestem ostrzeliwany przez Niemców. W pewnej chwili przewróciłem się na ziemię chroniąc się przed kulami. Za chwilę się poderwałem i pobiegłem dalej w kierunku budynku szkoły poligraficznej na ulicy Konwiktorskiej gdzie było wyznaczone na zbiórkę oddziału.

Gdy dochodziłem do miejsca zbiórki, na pierwszym piętrze budynku, usłyszałem głos dowódcy mego plutonu por "Torpedy", że brakuje mu jednego żołnierza. Ktoś się odezwał , że widział jak poległ "Łata". Wtedy dowódca zarządził chwilę ciszy dla uczczenia pamięci kolegi. Byłem już blisko, więc słysząc to zawołałem: "Poczekajcie". Szereg się rozsypał a koledzy witali mnie jakbym wrócił z drugiego świata. Wróciliśmy na kwatery.

W dniu 26 sierpnia dostaliśmy rozkaz podmienić oddział z plutonu "Jerzyków" broniącego szpitala Jana Bożego na ulicy Bonifraterskiej. Obrona była bardzo ciężka. Mając stanowisko od strony podwórza, zauważyłem jak do kraty w oknie piwnicy budynku prostopadle przyległego do naszego, czyjeś ręce przywiązują puszkę trotylu, pociągają za sznurek i znikają. Ja też się schowałem, nastąpił wybuch. Gdy ponownie wyjrzałem, krata była naruszona, a w piwnicy Niemcy zbierali się do ataku. Niewiele myśląc wziąłem filipinkę (granat uderzeniowy) i modląc się, bym trafił w lukę w kracie jaka pozostała po wybuchu, wrzuciłem ją do piwnicy. Trafiłem dobrze. Kiedy wyjrzałem, w piwnicy było pełno dymu, ale panował w niej spokój. Niemcy rozpoczęli atak goliatami i miotaczami ognia. Broniliśmy się zaciekle, niestety byliśmy zmuszeni opuścić płonący szpital.

Następnego dnia otrzymałem rozkaz, by wraz z drużyną bronić narożnika ulic Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej. Narożnik ten składał się z wypalonych kamienic, które waliły się pod ogniem artyleryjskim. Właśnie tam musiałem rozstawić placówki. Gdy Niemcy rozpoczynali ostrzał, wycofywałem ludzi z zagrożonych miejsc, a gdy tylko przestawali strzelać, wracaliśmy na nasze stanowiska. Niemcy atakowali. Podpuszczaliśmy atakujących dość blisko i wtedy rozpoczynaliśmy silny ogień z broni maszynowej. Atak niemiecki załamywał się, pozostawiając na placu boju trupy, które sprzątali Polacy cywile, trzymani przez Niemców do tych celów. Taka sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. Niemcy sądzili, że wszyscy zginiemy pod gruzami, a my nie mieliśmy żadnych strat. Broniliśmy się z determinacją, być albo nie być.

Nazajutrz rano przysłano nam zmianę, którą poinformowałem o taktyce, jaką stosowałem a sam z radością poszedłem na odpoczynek. Radość moja nie trwała zbyt długo. Przyszedł dowódca, obudził mnie i kazał sprawdzić co się dzieje, ponieważ był ostrzał a nie było strzelaniny, jak za mojej służby. Szybko poszedłem na opuszczoną przeze mnie placówkę i zastałem ludzi grających w karty zamiast na stanowiskach. Tłumaczyli się, że był ostrzał, którego już nie ma. Zaapelowałem by udali się natychmiast na stanowiska. Poderwali się, ale gdy dochodzili do dziury w murze, przez którą trzeba było przejść, przywitał ich ostrzał. Tam byli już Niemcy.

Wezwałem dwóch ludzi. Jednego wysłałem po moich chłopców, drugiego do sąsiadów, by ich powiadomił o sytuacji. Ustaliłem z moimi ludźmi, że założą bagnety na broń, a ja wejdę na drugie piętro sąsiedniej kamienicy po resztkach schodów zniszczonych bombą. Stamtąd ponad murem rzucę dwa granaty, a oni w kłębach dymu ruszą na wroga. Akcja się udała. Gdy dym opadł Niemcy ujrzeli tuż tuż naszych chłopców z bagnetami i czmychnęli, pozostawiając dwie skrzynki granatów i trzy skrzynki amunicji do karabinu maszynowego. Dopiero po akcji mogłem wrócić na odpoczynek.


Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

Brak komentarzy: