piątek, 24 października 2008

Pierwsze lata "wolności" cz. 1




Odsłonięcie pomnika Gloria Victis 1946 r.
Trzeci od prawej Jan Romańczyk


Po zakończeniu Powstania wielu kolegów wróciło w teren do dalszej walki, część poszła do niewoli, a wielu nie wróci już nigdy. Tak dotrwaliśmy aż do wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej. Gdy przyszła "armia wyzwoleńcza", zobaczyliśmy na murach afisze tej treści: "Bandyta spod znaku A.K.", "Akowiec zapluty karzeł reakcji". Nastąpiły aresztowania. Dla akowców został utworzony obóz w Rembertowie, skąd wywożono polskich patriotów na Syberię.

Po wkroczeniu 17 stycznia 1945 r. wojsk sowieckich ppor. "Torpeda" zorganizował transport broni ukrytej po powstaniu na teren naszego działania. Działy się jakieś dziwne rzeczy. 18 stycznia, bohaterski dowódca naszego plutonu ppor. Kazimierz Jackowski ps. "Torpeda" został zastrzelony we własnym domu. Dowiedziawszy się o tym postanowiłem się ukryć sądząc, że to uderzenie ze strony sowieckiej. Od rodziny "Torpedy" usłyszałem jednak, że został on zlikwidowany za rzekomą współpracę z Niemcami. Było to według mnie absurdalne oskarżenie. Człowiek ten wykonał wyroki na kilkudziesięciu konfidentach a za swoją waleczność w Powstaniu Warszawskim odznaczony został krzyżem Orderu Virtuti Militari V kl. Nie bardzo rozumiałem co się stało ale przychodziło mi na myśl, że to jakaś nieczysta sprawa. "Torpeda" został pochowany na cmentarzu w Gołąbkach. Na przełomie lat 60-tych i 70-tych, przy przebudowie działki na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach został ekshumowany i pochowany w kwaterze "Miotły".

Po około 3-ech tygodniach od śmierci ppor. "Torpedy", zaczepił mnie jeden z nowych ludzi "Torpedy" spytał się czy ma przyjemność z kol. "Łatą". Gdy potwierdziłem, powiedział, że "Torpeda", gdy został zawieszony polecił mu, by ze swoimi ludźmi zgłosić się do mnie. Znałem tego człowieka, ale nie wiedziałem, że ma kontakt z "Torpedą". Umówiłem się na spotkanie z nim w późniejszym terminie a sam skontaktowałem się z "Anatolem" i zameldowałem, że zgłosił się do mnie oddział "Torpedy". Polecono mi oddział przyjąć i czekać dalszych rozkazów. Żołnierze oddziału zgłosili się pod moje dowództwo. W zaistniałej sytuacji pozostaliśmy w konspiracji. Trudny to był okres.

W Zakładach Mechanicznych Ursus dostał lokum Polski Samodzielny Batalion Samochodowy. Dowódcą tej jednostki był Rosjanin, który dostał kwaterę u mojej znajomej. Poznałem go osobiście. Bardzo chętnie opowiadał o sobie. W wojsku sowieckim był sierżantem i brał udział w obronie Leningradu. Z opowieści jego dało się odczuć, że był człowiekiem przyzwoitym. Dawał chłopakom rozkazy wyjazdu i umożliwiał przywożenie mąki do Warszawy z Zamościa. Przebywając ze mną zorientował się z kim ma do czynienia. Zwrócił się do mnie, żebym uciekał stąd, bo te łobuzy nie dadzą mi żyć. Tłumaczyłem mu, że mam kolegów, których trzeba godnie pochować, bo oddali życie za Ojczyznę. Odpowiedział, że życzy aby mi się to udało.

Za przywożenie mąki do Warszawy został aresztowany i siedział na Rakowieckiej. W lipcu 1945 r. wyszedł z aresztu i przyszedł do mnie. Dostał przepustkę na dwa tygodnie i chciał pojechać na Ziemie Zachodnie. Zapytał mnie, czy wracając może przyjechać do mnie. Zgodziłem się. Przyjechał razem z kolegą. Pomogłem mu sprzedać drobiazgi, które przywiózł, bo wiedział że nie uda mu się nic zabrać ze sobą. Powiedział, że wywiozą ich za Ural do sowchozu i nie wolno im będzie mówić co widzieli i słyszeli, a tym bardziej kontaktować się z kimś z za granicy. Odjechali ze łzami w oczach.

Jedną z ważnych spraw, którą zaczęliśmy realizować była ekshumacja poległych kolegów. Robiliśmy to w konspiracji do momentu ujawnienia Obszaru Centralnego A.K. Od dowództwa otrzymałem polecenie zabezpieczenia ludzi do wykonania ekshumacji poległych kolegów w Powstaniu Warszawskim. Ekshumacje kolegów wykonywaliśmy z prowizorycznych mogił pochowanych, na trawnikach a w niektórych wypadkach z miejsc gdzie polegli i nie było możliwości ich pochować. Przy ekshumacjach był zawsze przedstawiciel Czerwonego Krzyża, z nami zawsze była hrabianka Anna Pia-Mycielska.

W międzyczasie otrzymałem rozkaz wykonania akcji zbrojnej w Komorowie. Przybyło nas kilku, nie pamiętam już czy było nas czterech czy pięciu. Byliśmy na miejscu, ale akcja się nie odbyła, bo nie była dobrze zorganizowana. Nie pojawiła się druga część grupy. Wracaliśmy z powrotem przez Paszków, z zamiarem przestrzelenia broni przytransportowanej z Warszawy. Po oddaniu kilku strzałów i przejrzeniu broni nagle zza krzaków wyszedł żołnierz sowiecki z pepeszą. Krzyknął do nas: "Ruki w wierch" trzymając nas cały czas na muszce. Gdy zebrał nam broń zaczęliśmy tłumaczyć, że jesteśmy milicją obywatelską i pokazaliśmy lipne zaświadczenia.

Sowiet stwierdził, że on po polsku nie rozumie i musimy iść z nim do jednostki. Tam jest żydek, to on wszystko przetłumaczy. W żadnym wypadku nie uśmiechało się nam tam iść. Sytuacja skomplikowała się. Żołnierz zauważył czystą kartkę na drzewie, do której strzelaliśmy i podszedł do niej aby ją zdjąć. Gdy się odwrócił zobaczył broń skierowaną w jego kierunku. Nie zareagował na wezwanie: "Ruki w wierch" i zaskoczony sięgnął po broń. Padł strzał z naszej strony, kula rykoszetem uderzyła go w głowę na tyle mocno, że zachwiał się na nogach. Koledzy rzucili się na niego i obezwładnili go.

Podszedłem do niego i powiedziałem, że oddam mu broń tylko amunicje rozrzucę, żeby nie mógł za nami strzelać. Nie chciał się na to zgodzić. Cały czas powtarzał, że musi nas zaprowadzić do jednostki, co równało się z wyrokiem śmierci dla nas. Nie miałem wyboru. Sięgnąłem po "Błyskawicę" i oddałem serię w jego kierunku. Szkoda mi było człowieka ale jeszcze bardziej szkoda mi było kolegów i mnie samego. Tyle przeszedłem w Powstaniu a teraz w głupi sposób miałbym oddać życie. Odjechaliśmy z miejsca zdarzenia zabierając dodatkowo pepeszę i dwa magazynki amunicji. O zdarzeniu zameldowałem mojemu dowódcy Leszkowi Niżyńskiemu.

W krótkim czasie po tych wypadkach Leszek Niżyński zarządził spotkanie, na którym był Andrzej Sowiński ps. "Zagłoba" z "Zośki" i przekazał, że moim dowódcą od tej chwili będzie "Zagłoba". Pierwszą moją akcją miał być zamach na oficera Wojska Ludowego płk. Grosza. Gdy byłem przygotowany już do akcji, została ona odwołana. Potem dostałem rozkaz zdobywania broni na oficerach i żołnierzach polskich i rosyjskich. Tego typu działalność nie odpowiadała mi. Motywując swą decyzję chęcią wyjazdu do innego miasta poprosiłem o zwolnienie, którego mi udzielono. Moim zastępcą był Antoni Olszewski ps. "Wilk", którego skontaktowałem z "Zagłobą".

W międzyczasie cały czas prowadziliśmy ekshumacje. Prowadzącym ekshumacje z ramienia płk. "Radosława" był por. Tadeusz Janicki ps. "Czarny". Od pewnego czasu robiliśmy to niby legalnie. W ekshumacjach brałem udział do sierpnia, potem nastąpiła przerwa. Płk. "Radosław" został aresztowany. Na początku września została ogłoszona Akcja Ujawniania. Ujawniłem się 17-ego września 1945r. Rozpoczęły się ekshumacje na nowych warunkach wynegocjowanych przez płk. "Radosława". Teraz ekshumacje odbywały się jawnie i szybko.

Od momentu ujawnienia zaczęło istnieć środowisko "Miotły". Pracowaliśmy nad zachowaniem pamięci o naszych kolegach i etosu Armii Krajowej. W wyniku tych starań został otwarty cmentarz Powstańców Warszawskich, postawiony i wyświęcony Pomnik ku czci Poległym Żołnierzom Armii Krajowej 1939-1944 "Gloria Victis" na Powązkowskim Cmentarzu Wojskowym. Głównym inspiratorem tych prac był płk/gen. Jan Mazurkiewicz "Radosław". Środowiska otrzymały od płk "Radosława" pieniądze na zorganizowanie warsztatów wytwórczych, zarobkowych by wspomóc młodzieży w kształceniu się.

Uroczyste poświęcenie i odsłonięcie pomnika nastąpiło 1 sierpnia 1946 roku. Było to wielka manifestacja ludności Warszawy ku czci Żołnierzy Armii Krajowej.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

Brak komentarzy: