W dniu 26 września 1944r. na rozkaz Dowódcy płk. "Daniela" wraz z żołnierzami mojej kompanii weszliśmy do kanału w celu przejścia do Śródmieścia. Jak się okazało było już za późno. Niemcy przewidując taką możliwość zabarykadowali niektóre odcinki kanałów i ustawili straże przy włazach. Nie będę opisywał 15-to godzinnej wędrówki w kanałach i wszystkich tragedii, jakich byłem świadkiem. Wyjaśnię jedynie końcowy jej fragment. Po wyczerpaniu według mojej oceny możliwości przejścia kanałami do Śródmieścia zdecydowałem wrócić do punktu wyjścia tj. do włazu przy rogu ul. Szustra i Bałuckiego, aby dzielić los z żołnierzami oddziałów osłonowych, którzy zostali jeszcze na swoich stanowiskach.
Idąc w kierunku burzowca prowadzącego pod ulicą Puławską, musiałem się przeciskać przez tłum ludzi tarasujących przejście. Jak się okazało stali czekając na otwarcie włazu, zdecydowani wyjść z matni nawet w ręce wroga. Słyszało się histerycznie płaczące kobiety, słyszało się oddechy ludzi z trudem łapiących resztki tlenu zawartego w zamkniętej przestrzeni kanału. Stojący w tym tłumie koledzy poinformowali, że kapral "Józef" (przypuszczalne nazwisko Piórkowski) z K-4, pracownik telefonów zdecydował wyjść z kanału, aby przedostać się do domu na ul. Konduktorską.
Ponieważ sam nie mógł poradzić z ciężką pokrywą któryś z kolegów wspiął się po klamrach, aby mu pomóc. Ja uważałem wówczas, że to nie może być jedynym wyjściem z sytuacji. Przeciskając się wydostałem się z zatoru i ruszyłem dalej w zamierzonym kierunku. Nie mając latarki posuwałem się do przodu jak ślepiec jedynie stopami wyczuwając przeszkody leżące na dnie kanału. Po pewnym czasie natknąłem się na inną grupę ludzi tarasujących przejście, jak się okazało stojących pod następnym włazem. Po głosach poznałem wśród nich zastępcę dowódcy K-4 porucznika "Gerarda" i dowódcę plutonu telefonicznego por. "Kępę". Kiedy wyjaśniłem im dokąd idę podali mi wiadomość, że Mokotów skapitulował. Niemcy są na całym terenie. Ostatnia droga została odcięta. Byłem tym kompletnie zdruzgotany. Spytałem co robić. Otrzymałem odpowiedź, że każdy musi decydować sam. Sytuacja jest bez rozsądnego wyjścia. Tu również zastanawiano się, czy nie otworzyć włazu. Uważałem, że na to jest zawsze czas. Gorączkowo szukałem kogoś, kto doradziłby inne wyjście z sytuacji. Zacząłem wracać w kierunku poprzednio widzianego włazu, gdyż od tamtej strony czułem dopływ świeżego powietrza. Właz został otwarty. Zbliżając się do niego widziałem kolejnych ludzi wychodzących szybem włazu. Pozostali tłoczyli się u jego wylotu. Postacie stojących były oświetlone światłem przedostającym się do wnętrza kanału. Ludzie stojący naradzali się.
Z głębi kanału słychać było nawoływania, okrzyki, a nawet strzały. Usłyszałem wiadomość, że porucznik "Gustaw" się zastrzelił. Bardzo ceniłem tego człowieka za jego odwagę i opanowanie. Mniej odporni parli od tyłu by ich wypuścić, gdyż się duszą z powodu braku tlenu. Stojący przy wylocie byli niezdecydowani. Zauważyłem, że wychodzą koledzy z mojej kompanii kpr. "Wołodyjowski", plut. "Stefan" i inni. Wśród innych stał również sierż. "Rybak" Szef Kompanii K-4, trzymając pod pachą czarną ceratową teczkę z dokumentami kompanii. Widziałem, że jest u kresu sił fizycznych. Zwracając się do mnie i innych kolegów - powiedział "Nie widzę innego wyjścia. Ja tu się uduszę. Wychodzę". Rzucił teczkę do kanału, na dnie którego leżały już sterty różnych przedmiotów, których pozbywali się wychodzący na zewnątrz.
Po pewnym czasie nastąpiła przerwa, nikt z dalszych osób nie decydował się na wyjście. Spojrzałem w górę i na tle niebieskiego nieba zauważyłem schyloną nad włazem sylwetkę oficera SS nawołującego "Komm, komm! schneller!". Był to moment jeden z najtragiczniejszych w życiu. Wybór natychmiastowej śmierci przez odebranie sobie życia, jak to zrobił por. "Gustaw" lub prawie stuprocentowa pewność, że po wyjściu z kanału stracę życie stając przed plutonem egzekucyjnym. Zawsze, kiedy myślałem o śmierci to nie wyobrażałem jej sobie, jako bezwolnego poddania i wyczekiwania ze strony oprawcy. Należało dokonać wyboru mając za sobą zaledwie początek własnego życia. Decyzje w tak ważnej sprawie trzeba było podejmować szybko. W myślach pojawiła się iskra nadziei, że wychodząc ma się jeszcze nieznane mi w tej chwili szansę. Postanowiłem zawierzyć intuicji moich poprzedników, którzy zdecydowali się wyjść. A może jednak to nie będzie kresem mojego życia. Pozbyłem się aparatu telefonicznego, hełmu, pasa niemieckiego, pistoletu i zacząłem wspinać się po klamrach włazu. Działo się to około godziny 12. Po wychyleniu głowy z otworu włazu oślepiło mnie piękne, jesienne słońce. W chwili, gdy stanąłem obok włazu znajdujący się w pobliżu oficer krzyknął "Hende hoch", a następnie gestem wskazał żołnierza, który ma przeprowadzić rewizję osobistą. Każdego wychodzącego z kanału rewidowano zabierając nie tylko broń i amunicję (których przeważnie pozbywano się w kanale), ale dokumenty i cenne przedmioty. Jednemu z kolegów kazano zdjąć nowe oficerskie buty z cholewkami. Rewidujący mnie młody (około 20 lat) żołnierz zabrał do własnej kieszeni srebrny ołówek i wieczne pióro.
Portfel mój z dokumentami i pamiątkowymi zdjęciami rzucił na stertę przedmiotów odebranych podczas rewizji. Od tej chwili stałem się osoba bez imienia i nazwiska, bez przeszłości. Mogłem życie rozpoczynać od nowa podając fakty, które przyszłyby mi do głowy. Tak można było by postąpić gdyby się żyło. W razie ekshumacji mojego ciała byłbym bezimienny. Po rewizji kazano mi się położyć twarzą do ziemi, na łączce u podnóża skarpy, gdzie leżeli moi koledzy. Zauważyłem , że oddziałem dowodzi oficer SS, który wypełnia rozkazy płynące z siedziby żandarmerii znajdującej się na ul. Dworkowej. Na szczycie skarpy, co pewien czas, pojawiały się sylwetki żandarmów oglądających nas leżących u jej podnóża. Jeden z żandarmów zaczął schodzić po stoku skarpy i kiedy znalazł się w odległości ok. 2 metrów od jej podnóża usiadł i wzrokiem pełnym groźby i nienawiści zaczął nas obserwować, wymyślając jednocześnie od bandytów, polskich świń, polskiego gnoju. Wreszcie spytał "kto zna język niemiecki?". Ponieważ panowała cisza, mówił dalej "Wy to i tak rozumiecie" dodając "kto z was wie co się stało z feldfeblem, tu wymienił imię i nazwisko, który wyszedł na patrol dnia 8.VIII i nie wrócił?" ponieważ w dalszym ciągu nie otrzymał odpowiedzi oświadczył "ja wam tego nie daruję. To był mój najlepszy kolega i za jego śmierć rozwalę dzisiaj kilka waszych łbów". Ten fakt świadczy, że egzekucja przy ulicy Dworkowej nie była spowodowana próbą stawiania oporu przez grupę żołnierzy, która wyszła włazem, którego wylot znajduje się na poziomie ulicy Dworkowej . I nie pełną prawda jest, że żandarmi zostali postawą tych żołnierzy sprowokowani do takiego czynu. Monolog żandarma siedzącego na skarpie dowodzi, ze akcja ta zaplanowana była wcześniej bez względu na to jak zachowywali by się brani do niewoli żołnierze. Część nas czy wszystkich przeznaczono na śmierć dla podbudowania wątłego morale zwycięzców. Był to akt zemsty za niepowodzenia i ofiary, jakie ponieśli w czasie trwania walk powstańczych.
Ponieważ nastąpiła dłuższa przerwa i nikt następny nie wychodził z kanału oficer ogłosił, że potrzebuje tłumacza - osobę, która zna dobrze język niemiecki. Na to wezwanie zgłosił się sierż. pdch. Budkiewicz z K-4. Oficer wydał mu rozkaz, aby po polsku wezwał znajdujących się jeszcze w kanałach do wyjścia. Kazał mu wejść do włazu i wydobyć broń porzucona przez nas, co ten uczynił. Ponieważ wezwanie nie skutkowało kazał jeszcze raz ogłosić, że Niemcy czekają jeszcze 10 minut.
O godzinie 13 zostaną wrzucone do kanału granaty. W między czasie żołnierze przygotowywali wiązkę granatów i z niemiecką skrupulatnością punktualnie o godzinie 13 nastąpił wybuch wrzuconych do włazu wiązki. Po tym fakcie nastąpiło poruszenie. Zaczęły padać różne komendy i rozpoczęła się strzelanina. Dla nas padł rozkaz, aby wszyscy trzymali głowy przy ziemi. Kule przelatywały nad nami. Myślałem, że oddziały osłonowe, które pozostały jeszcze nie rozbrojone usiłują nas odbić. Po pewnym czasie strzelanina zaczęła się uspakajać. Spojrzałem w kierunku ul. Belwederskiej i zauważyłem uciekającego w białej koszuli człowieka oraz doganiającego go żołnierza niemieckiego z karabinem w ręku. Żołnierz dopadłszy ofiary kazał mu wymownym gestem wracać do nas. W miarę, jak zbliżali się rozpoznałem w tym cywilu żołnierza naszej kompanii strz. "Blondynka". Był ranny. Podtrzymywał prawą dłonią lewą rękę, której rękaw ociekał krwią. W chwili, gdy znaleźli się przy nas oficer kazał przetłumaczyć sierż. podch. Budkiewiczowi następujące oświadczenie; "wszystkich, którzy będą usiłowali uciekać spotka to samo co tego - tu wskazał na "Blondynka" - "Rozstrzelać". Żołnierz, który go przyprowadził wziął go za ramię i ustawił na skraju ścieżki, twarzą w kierunku ul. Belwederskiej. Skazany mógł patrzeć w ostatniej chwili swego życia na wylot ulicy Podchorążych, przy której mieszkał. Może widział nawet swój dom, do którego z taką nadzieją uciekał, gdzie czekała go prawdopodobnie matka. Zabrakło mu szczęścia, gdyż został trafiony. Zabrakło mu sił na skutek wykrwawienia. W międzyczasie za jego plecami rozgrywała się przerażająca scena świadcząca o zwyrodnieniu uczuć ludzkich. Jego dwaj rówieśnicy żołnierze niemieccy, wyszarpywali sobie wzajemnie karabin aby strzelać do bezbronnej ofiary. W tym czasie kiedy zwycięski myśliwy repetował broń i chciał się ustawić po drugiej stronie ścieżki, aby strzelić dokładnie ofierze w tył głowy podbiegł do niego stojący chwilowo inny żołnierz chętny popisać się celnym strzałem. Nie chciał stracić tak wspaniałej okazji. Dopiero oficer rozsądził sprawę na korzyść tego, który włożył tyle trudu, aby mieć przyjemność pozbawienia życia człowieka. Po chwili padł strzał. Pod ofiarą ugięły się nogi i jak rażona piorunem padła twarzą do ziemi. Na tle jesiennego krajobrazu w scenerii chylącego się ku zachodowi słońca na oczach dziesiątków widzów rozegrała się tragedia życia jednego z nas, tych którzy za udział w walce o wolność narodu z bezwzględnym i odczłowieczonym najeźdźcą musiał zapłacić najwyższą cenę - składając w ofierze własne życie.
Od paru godzin leżeliśmy przemoczeni, głodni i do kresu zmęczeni w chłodnym cieniu skarpy. Co słabsi psychicznie i fizycznie trzęśli się z zimna i przeżywanych emocji szczękając zębami. Ciągła niepewność co do dalszego naszego losu zmuszała do stałego napięcia uwagi. Tragiczny epizod, jaki rozegrał się na naszych oczach dał reszcie promyk nadziei. Oświadczenie oficera, że uciekających będą rozstrzeliwać oznaczało również, że pozostałych chwilowo nie mają zamiaru rozstrzeliwać. Dalszym faktem, który wzbudził powiew optymizmu było wezwanie sanitariuszek, aby opatrzyły rannych znajdujących się w naszej grupie. Troska o rannych oznaczała, że nie będą tego robić przed rozstrzelaniem. Po pewnym czasie padł rozkaz, aby ustawić się dwójkami i wydano komendę "naprzód, marsz". Ruszyliśmy w kierunku schodów. Wówczas zauważyłem ciała leżących obok schodów strz. "Knoxa" i kilku innych, którzy usiłowali ratować się ucieczką z poziomu ul. Dworkowej i zostali zastrzeleni przez żołnierzy żandarmerii. Stali jedni z pistoletami w rękach, inni z rękami opartymi na biodrach, lub skrzyżowanymi na piersiach. Przyjmowali naszą defiladę. Gdy jednak skierowałem wzrok w prawą stronę ujrzałem widok makabryczny. Pod płotem z drutu kolczastego, odgradzającego ulicę od skarpy glinianki, który stanowił zabezpieczenie przed atakiem od strony skarpy, leżał zwał ciał ludzkich, ofiar niedawnej egzekucji.
Z ułożenia ciał wynikało, że w chwili śmierci byli odwróceni plecami do swoich oprawców. Strzelano im w plecy lub w tył głowy. Niektóre ciała były pozawieszane na drutach, inni padali na stos ciał swoich poprzedników. Po ubraniach można było poznać niektóre osoby.
Będąc uczestnikiem tych wydarzeń nie mogę się zgodzić z mylną oceną faktów. Słyszałem następującą interpretację zdarzenia: część żołnierzy wziętych do niewoli (nie wiadomo ilu) na hasło podchorążych usiłowała chwycić za broń i zaatakować żandarmów z okrzykiem "koledzy nie dajmy zarzynać się jak barany".
W odwecie Niemcy rozstrzelali około 120 osób. Ci, którzy się nie buntowali ocaleli i obecnie relacjonują zdarzenia. Opierając się na tej relacji, oceniając czyny żandarmów można powiedzieć, że byli oni do tego sprowokowani i zgodnie z obowiązującymi w czasie okupacji zwyczajami rozstrzelali buntowników i zdziesiątkowali pozostałych. Gdyby brani do niewoli nie zachowali się prowokacyjnie ich życiu nie zagrażałoby niebezpieczeństwo. Traktuje się ten fakt jako jeden z tysięcy zaistniałych w rzeczywistości okupacyjnej. To nie jest prawdą. Egzekucja była zaplanowana. Dowodem tego jest przytoczony przeze mnie monolog żandarma na godzinę przed egzekucją. Jestem przekonany, że bez względu na to jak zachowaliby się jeńcy byliby straceni. Ich rozpaczliwy krok był jedynie następstwem atmosfery, jaką wytworzyli żandarmi prowadząc nieskrępowane rozmowy na temat egzekucji i kierując pogróżki pod adresem jeńców. Musieli widzieć przygotowania do egzekucji. To wszystko skłoniło ich do desperackiego kroku. Tragizm tego zdarzenia pogłębia fakt, że został tu pogwałcony rozkaz gen. von dem Bacha nakazujący traktowanie żołnierzy powstania jako jeńców wojennych. Właśnie dzięki temu rozkazowi, ja i moi koledzy wychodząc z kanału o 30 metrów dalej od miejsca egzekucji nie trafiliśmy bezpośrednio w ręce "bestii", - przeżyliśmy. Takie samo prawo chroniło tych, którym odebrano życie. Gdyby udało się odnaleźć złoczyńców, biorących udział w tej masakrze, to nie mogliby się zasłaniać wypełnianiem swoich obowiązków zgodnie z ówczesnym niemieckim prawem wojennym, gdyż w chwili dokonania zbrodni naruszyli prawo. Było ono dla nich niewygodne.
Idąc w kierunku burzowca prowadzącego pod ulicą Puławską, musiałem się przeciskać przez tłum ludzi tarasujących przejście. Jak się okazało stali czekając na otwarcie włazu, zdecydowani wyjść z matni nawet w ręce wroga. Słyszało się histerycznie płaczące kobiety, słyszało się oddechy ludzi z trudem łapiących resztki tlenu zawartego w zamkniętej przestrzeni kanału. Stojący w tym tłumie koledzy poinformowali, że kapral "Józef" (przypuszczalne nazwisko Piórkowski) z K-4, pracownik telefonów zdecydował wyjść z kanału, aby przedostać się do domu na ul. Konduktorską.
Ponieważ sam nie mógł poradzić z ciężką pokrywą któryś z kolegów wspiął się po klamrach, aby mu pomóc. Ja uważałem wówczas, że to nie może być jedynym wyjściem z sytuacji. Przeciskając się wydostałem się z zatoru i ruszyłem dalej w zamierzonym kierunku. Nie mając latarki posuwałem się do przodu jak ślepiec jedynie stopami wyczuwając przeszkody leżące na dnie kanału. Po pewnym czasie natknąłem się na inną grupę ludzi tarasujących przejście, jak się okazało stojących pod następnym włazem. Po głosach poznałem wśród nich zastępcę dowódcy K-4 porucznika "Gerarda" i dowódcę plutonu telefonicznego por. "Kępę". Kiedy wyjaśniłem im dokąd idę podali mi wiadomość, że Mokotów skapitulował. Niemcy są na całym terenie. Ostatnia droga została odcięta. Byłem tym kompletnie zdruzgotany. Spytałem co robić. Otrzymałem odpowiedź, że każdy musi decydować sam. Sytuacja jest bez rozsądnego wyjścia. Tu również zastanawiano się, czy nie otworzyć włazu. Uważałem, że na to jest zawsze czas. Gorączkowo szukałem kogoś, kto doradziłby inne wyjście z sytuacji. Zacząłem wracać w kierunku poprzednio widzianego włazu, gdyż od tamtej strony czułem dopływ świeżego powietrza. Właz został otwarty. Zbliżając się do niego widziałem kolejnych ludzi wychodzących szybem włazu. Pozostali tłoczyli się u jego wylotu. Postacie stojących były oświetlone światłem przedostającym się do wnętrza kanału. Ludzie stojący naradzali się.
Z głębi kanału słychać było nawoływania, okrzyki, a nawet strzały. Usłyszałem wiadomość, że porucznik "Gustaw" się zastrzelił. Bardzo ceniłem tego człowieka za jego odwagę i opanowanie. Mniej odporni parli od tyłu by ich wypuścić, gdyż się duszą z powodu braku tlenu. Stojący przy wylocie byli niezdecydowani. Zauważyłem, że wychodzą koledzy z mojej kompanii kpr. "Wołodyjowski", plut. "Stefan" i inni. Wśród innych stał również sierż. "Rybak" Szef Kompanii K-4, trzymając pod pachą czarną ceratową teczkę z dokumentami kompanii. Widziałem, że jest u kresu sił fizycznych. Zwracając się do mnie i innych kolegów - powiedział "Nie widzę innego wyjścia. Ja tu się uduszę. Wychodzę". Rzucił teczkę do kanału, na dnie którego leżały już sterty różnych przedmiotów, których pozbywali się wychodzący na zewnątrz.
Po pewnym czasie nastąpiła przerwa, nikt z dalszych osób nie decydował się na wyjście. Spojrzałem w górę i na tle niebieskiego nieba zauważyłem schyloną nad włazem sylwetkę oficera SS nawołującego "Komm, komm! schneller!". Był to moment jeden z najtragiczniejszych w życiu. Wybór natychmiastowej śmierci przez odebranie sobie życia, jak to zrobił por. "Gustaw" lub prawie stuprocentowa pewność, że po wyjściu z kanału stracę życie stając przed plutonem egzekucyjnym. Zawsze, kiedy myślałem o śmierci to nie wyobrażałem jej sobie, jako bezwolnego poddania i wyczekiwania ze strony oprawcy. Należało dokonać wyboru mając za sobą zaledwie początek własnego życia. Decyzje w tak ważnej sprawie trzeba było podejmować szybko. W myślach pojawiła się iskra nadziei, że wychodząc ma się jeszcze nieznane mi w tej chwili szansę. Postanowiłem zawierzyć intuicji moich poprzedników, którzy zdecydowali się wyjść. A może jednak to nie będzie kresem mojego życia. Pozbyłem się aparatu telefonicznego, hełmu, pasa niemieckiego, pistoletu i zacząłem wspinać się po klamrach włazu. Działo się to około godziny 12. Po wychyleniu głowy z otworu włazu oślepiło mnie piękne, jesienne słońce. W chwili, gdy stanąłem obok włazu znajdujący się w pobliżu oficer krzyknął "Hende hoch", a następnie gestem wskazał żołnierza, który ma przeprowadzić rewizję osobistą. Każdego wychodzącego z kanału rewidowano zabierając nie tylko broń i amunicję (których przeważnie pozbywano się w kanale), ale dokumenty i cenne przedmioty. Jednemu z kolegów kazano zdjąć nowe oficerskie buty z cholewkami. Rewidujący mnie młody (około 20 lat) żołnierz zabrał do własnej kieszeni srebrny ołówek i wieczne pióro.
Portfel mój z dokumentami i pamiątkowymi zdjęciami rzucił na stertę przedmiotów odebranych podczas rewizji. Od tej chwili stałem się osoba bez imienia i nazwiska, bez przeszłości. Mogłem życie rozpoczynać od nowa podając fakty, które przyszłyby mi do głowy. Tak można było by postąpić gdyby się żyło. W razie ekshumacji mojego ciała byłbym bezimienny. Po rewizji kazano mi się położyć twarzą do ziemi, na łączce u podnóża skarpy, gdzie leżeli moi koledzy. Zauważyłem , że oddziałem dowodzi oficer SS, który wypełnia rozkazy płynące z siedziby żandarmerii znajdującej się na ul. Dworkowej. Na szczycie skarpy, co pewien czas, pojawiały się sylwetki żandarmów oglądających nas leżących u jej podnóża. Jeden z żandarmów zaczął schodzić po stoku skarpy i kiedy znalazł się w odległości ok. 2 metrów od jej podnóża usiadł i wzrokiem pełnym groźby i nienawiści zaczął nas obserwować, wymyślając jednocześnie od bandytów, polskich świń, polskiego gnoju. Wreszcie spytał "kto zna język niemiecki?". Ponieważ panowała cisza, mówił dalej "Wy to i tak rozumiecie" dodając "kto z was wie co się stało z feldfeblem, tu wymienił imię i nazwisko, który wyszedł na patrol dnia 8.VIII i nie wrócił?" ponieważ w dalszym ciągu nie otrzymał odpowiedzi oświadczył "ja wam tego nie daruję. To był mój najlepszy kolega i za jego śmierć rozwalę dzisiaj kilka waszych łbów". Ten fakt świadczy, że egzekucja przy ulicy Dworkowej nie była spowodowana próbą stawiania oporu przez grupę żołnierzy, która wyszła włazem, którego wylot znajduje się na poziomie ulicy Dworkowej . I nie pełną prawda jest, że żandarmi zostali postawą tych żołnierzy sprowokowani do takiego czynu. Monolog żandarma siedzącego na skarpie dowodzi, ze akcja ta zaplanowana była wcześniej bez względu na to jak zachowywali by się brani do niewoli żołnierze. Część nas czy wszystkich przeznaczono na śmierć dla podbudowania wątłego morale zwycięzców. Był to akt zemsty za niepowodzenia i ofiary, jakie ponieśli w czasie trwania walk powstańczych.
Ponieważ nastąpiła dłuższa przerwa i nikt następny nie wychodził z kanału oficer ogłosił, że potrzebuje tłumacza - osobę, która zna dobrze język niemiecki. Na to wezwanie zgłosił się sierż. pdch. Budkiewicz z K-4. Oficer wydał mu rozkaz, aby po polsku wezwał znajdujących się jeszcze w kanałach do wyjścia. Kazał mu wejść do włazu i wydobyć broń porzucona przez nas, co ten uczynił. Ponieważ wezwanie nie skutkowało kazał jeszcze raz ogłosić, że Niemcy czekają jeszcze 10 minut.
O godzinie 13 zostaną wrzucone do kanału granaty. W między czasie żołnierze przygotowywali wiązkę granatów i z niemiecką skrupulatnością punktualnie o godzinie 13 nastąpił wybuch wrzuconych do włazu wiązki. Po tym fakcie nastąpiło poruszenie. Zaczęły padać różne komendy i rozpoczęła się strzelanina. Dla nas padł rozkaz, aby wszyscy trzymali głowy przy ziemi. Kule przelatywały nad nami. Myślałem, że oddziały osłonowe, które pozostały jeszcze nie rozbrojone usiłują nas odbić. Po pewnym czasie strzelanina zaczęła się uspakajać. Spojrzałem w kierunku ul. Belwederskiej i zauważyłem uciekającego w białej koszuli człowieka oraz doganiającego go żołnierza niemieckiego z karabinem w ręku. Żołnierz dopadłszy ofiary kazał mu wymownym gestem wracać do nas. W miarę, jak zbliżali się rozpoznałem w tym cywilu żołnierza naszej kompanii strz. "Blondynka". Był ranny. Podtrzymywał prawą dłonią lewą rękę, której rękaw ociekał krwią. W chwili, gdy znaleźli się przy nas oficer kazał przetłumaczyć sierż. podch. Budkiewiczowi następujące oświadczenie; "wszystkich, którzy będą usiłowali uciekać spotka to samo co tego - tu wskazał na "Blondynka" - "Rozstrzelać". Żołnierz, który go przyprowadził wziął go za ramię i ustawił na skraju ścieżki, twarzą w kierunku ul. Belwederskiej. Skazany mógł patrzeć w ostatniej chwili swego życia na wylot ulicy Podchorążych, przy której mieszkał. Może widział nawet swój dom, do którego z taką nadzieją uciekał, gdzie czekała go prawdopodobnie matka. Zabrakło mu szczęścia, gdyż został trafiony. Zabrakło mu sił na skutek wykrwawienia. W międzyczasie za jego plecami rozgrywała się przerażająca scena świadcząca o zwyrodnieniu uczuć ludzkich. Jego dwaj rówieśnicy żołnierze niemieccy, wyszarpywali sobie wzajemnie karabin aby strzelać do bezbronnej ofiary. W tym czasie kiedy zwycięski myśliwy repetował broń i chciał się ustawić po drugiej stronie ścieżki, aby strzelić dokładnie ofierze w tył głowy podbiegł do niego stojący chwilowo inny żołnierz chętny popisać się celnym strzałem. Nie chciał stracić tak wspaniałej okazji. Dopiero oficer rozsądził sprawę na korzyść tego, który włożył tyle trudu, aby mieć przyjemność pozbawienia życia człowieka. Po chwili padł strzał. Pod ofiarą ugięły się nogi i jak rażona piorunem padła twarzą do ziemi. Na tle jesiennego krajobrazu w scenerii chylącego się ku zachodowi słońca na oczach dziesiątków widzów rozegrała się tragedia życia jednego z nas, tych którzy za udział w walce o wolność narodu z bezwzględnym i odczłowieczonym najeźdźcą musiał zapłacić najwyższą cenę - składając w ofierze własne życie.
Od paru godzin leżeliśmy przemoczeni, głodni i do kresu zmęczeni w chłodnym cieniu skarpy. Co słabsi psychicznie i fizycznie trzęśli się z zimna i przeżywanych emocji szczękając zębami. Ciągła niepewność co do dalszego naszego losu zmuszała do stałego napięcia uwagi. Tragiczny epizod, jaki rozegrał się na naszych oczach dał reszcie promyk nadziei. Oświadczenie oficera, że uciekających będą rozstrzeliwać oznaczało również, że pozostałych chwilowo nie mają zamiaru rozstrzeliwać. Dalszym faktem, który wzbudził powiew optymizmu było wezwanie sanitariuszek, aby opatrzyły rannych znajdujących się w naszej grupie. Troska o rannych oznaczała, że nie będą tego robić przed rozstrzelaniem. Po pewnym czasie padł rozkaz, aby ustawić się dwójkami i wydano komendę "naprzód, marsz". Ruszyliśmy w kierunku schodów. Wówczas zauważyłem ciała leżących obok schodów strz. "Knoxa" i kilku innych, którzy usiłowali ratować się ucieczką z poziomu ul. Dworkowej i zostali zastrzeleni przez żołnierzy żandarmerii. Stali jedni z pistoletami w rękach, inni z rękami opartymi na biodrach, lub skrzyżowanymi na piersiach. Przyjmowali naszą defiladę. Gdy jednak skierowałem wzrok w prawą stronę ujrzałem widok makabryczny. Pod płotem z drutu kolczastego, odgradzającego ulicę od skarpy glinianki, który stanowił zabezpieczenie przed atakiem od strony skarpy, leżał zwał ciał ludzkich, ofiar niedawnej egzekucji.
Z ułożenia ciał wynikało, że w chwili śmierci byli odwróceni plecami do swoich oprawców. Strzelano im w plecy lub w tył głowy. Niektóre ciała były pozawieszane na drutach, inni padali na stos ciał swoich poprzedników. Po ubraniach można było poznać niektóre osoby.
Będąc uczestnikiem tych wydarzeń nie mogę się zgodzić z mylną oceną faktów. Słyszałem następującą interpretację zdarzenia: część żołnierzy wziętych do niewoli (nie wiadomo ilu) na hasło podchorążych usiłowała chwycić za broń i zaatakować żandarmów z okrzykiem "koledzy nie dajmy zarzynać się jak barany".
W odwecie Niemcy rozstrzelali około 120 osób. Ci, którzy się nie buntowali ocaleli i obecnie relacjonują zdarzenia. Opierając się na tej relacji, oceniając czyny żandarmów można powiedzieć, że byli oni do tego sprowokowani i zgodnie z obowiązującymi w czasie okupacji zwyczajami rozstrzelali buntowników i zdziesiątkowali pozostałych. Gdyby brani do niewoli nie zachowali się prowokacyjnie ich życiu nie zagrażałoby niebezpieczeństwo. Traktuje się ten fakt jako jeden z tysięcy zaistniałych w rzeczywistości okupacyjnej. To nie jest prawdą. Egzekucja była zaplanowana. Dowodem tego jest przytoczony przeze mnie monolog żandarma na godzinę przed egzekucją. Jestem przekonany, że bez względu na to jak zachowaliby się jeńcy byliby straceni. Ich rozpaczliwy krok był jedynie następstwem atmosfery, jaką wytworzyli żandarmi prowadząc nieskrępowane rozmowy na temat egzekucji i kierując pogróżki pod adresem jeńców. Musieli widzieć przygotowania do egzekucji. To wszystko skłoniło ich do desperackiego kroku. Tragizm tego zdarzenia pogłębia fakt, że został tu pogwałcony rozkaz gen. von dem Bacha nakazujący traktowanie żołnierzy powstania jako jeńców wojennych. Właśnie dzięki temu rozkazowi, ja i moi koledzy wychodząc z kanału o 30 metrów dalej od miejsca egzekucji nie trafiliśmy bezpośrednio w ręce "bestii", - przeżyliśmy. Takie samo prawo chroniło tych, którym odebrano życie. Gdyby udało się odnaleźć złoczyńców, biorących udział w tej masakrze, to nie mogliby się zasłaniać wypełnianiem swoich obowiązków zgodnie z ówczesnym niemieckim prawem wojennym, gdyż w chwili dokonania zbrodni naruszyli prawo. Było ono dla nich niewygodne.
Ze wspomnień Aleksandra Kowalewskiego, ps "Longinus", pułk Baszta, kompania łączności K4 - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz