piątek, 2 stycznia 2009

Lata "wolności" - epilog. Od Armii Krajowej do Pierwszej "Solidarności"



Dzisiaj ostatni odcinek powojennej epopei Jana Romańczyka, "Łaty" z batalionu "Miotła". Jednego z licznych życiorysów ukazujących dobitnie całą naturę systemu komunistycznego w PRL. Tekst długi, ale polecam - w żadnym wypadku nie powinniśmy zapominać o takich ludziach! Zapraszam do lektury.

(zdjęcie z wystawy na ogrodzeniu Parku Ujazdowskiego w Warszawie, po prawej J. Romańczyk)

---------- II ---------

Dostaliśmy dokumenty i pieniądze i z oddziałowym poszliśmy na stację kolejową we Wronkach. Oddziałowy zakupił bilety i czekaliśmy na pociągi. Ja jechałem do Warszawy, a koledzy w kierunku Szczecina. Gdy wsiadali do pociągu oddziałowy powiedział: "Nie wracajcie" a gdy ja wsiadałem do swojego pociągu powiedział: "Nie wracaj tu nigdy". Pociąg ruszył. Zacząłem szukać miejsca. Zaglądałem do przedziałów wagonu pulmanowskiego, ale wszystkie miejsca były zajęte. W jednym przedziale odezwała się jedna pani: "Niech pan poczeka, ja teraz wysiadam, będzie wolne miejsce". Ucieszyłem się, bo miejsce było nawet przy oknie.

Gdy pani wyszła zająłem wolne miejsce. Ubiór mój wskazywał na to kim jestem. Byłem z gołą głową, ostrzyżony na zero, kapelusz mój zginął, w ręku miałem woreczek materiałowy, po więziennemu zwany "samarką". Pan, który siedział naprzeciw spojrzał na mnie i zapytał: "Pan dawno"? Odpowiedziałem: "Sześć lat". Pan pokiwał głową i powiedział: "Nic się nie zmieniło". Pociąg, zatrzymując się na stacjach, pędził do Warszawy. Byłem podekscytowany czekająca mnie chwilą zobaczenia rodziny. Pociąg zatrzymał się na stacji końcowej Warszawa Wschodnia. Byłem na miejscu. Za pół godziny będę w domu. Czy wiedzą, że wracam?. Jak mnie przyjmą? Jakie wrażenie zrobię na mojej małej córeczce? (...)

Swoim powrotem przewróciłem porządek dnia rodziny. Żona pojechała do pracy, żeby z okazji powrotu męża zwolnić się na ten dzień. Córeczka podekscytowana poszła do przedszkola. Ja poszedłem do administracji zameldować się. Dowiedziałem się, że pani meldunkowa nie jest władna to uczynić iże muszę się zgłosić na milicję. Wróciłem do domu, poszedłem po córeczkę do przedszkola. Moim pierwszym zadaniem było odwiedzić grób matki, której przyczyną śmierci było moje uwięzienie i zasądzony wyrok.

Po zjedzonym obiedzie wyruszyliśmy z żoną na cmentarz do Kobyłki. Robiło się ciemno, żona wzdrygnęła się przed wejściem na cmentarz. Powiedziałem: "Nie bój się. Umarli ci krzywdy nie zrobią, wystrzegaj się żywych". Weszliśmy na cmentarz, w duszy porozmawiałem z mamą. W miejscu, w którym była pochowana, leżał brat mamy z żoną a naprzeciw leżała moja babcia. Po odwiedzeniu cmentarza, pojechaliśmy do Wołomina odwiedzić rodzinę ze strony mojej mamy. Tam była moja chrzestna, było to bardzo miłe spotkanie po tylu latach.


Gdy wróciliśmy do domu odwiedził nas stryj mojej żony, który zaproponował nasze spotkanie w cztery oczy. Nie mogłem się na to zgodzić, uważałem że wszystkich szczegółów dowiem się od mojej żony i możemy się spotkać razem. Po wypiciu herbaty stryj poszedł do domu. Tak skończył się pierwszy dzień mojej wolności. Czekało mnie spanie w własnym łóżku. Noc minęła spokojnie.

Rozpoczął się drugi dzień wolności, który rozpocząłem od wizyty w komisariacie Milicji Obywatelskiej na ulicy Wileńskiej. Oficer dyżurny był zdziwiony, że do niego przyszedłem. Pokazałem wtedy mój dokument zwolnienia z więzienia, na którym było napisane, że po powrocie do domu mam obowiązek zgłoszenia się w komisariacie Milicji Obywatelskiej. Wtedy mi odpowiedział, że muszę się wpierw zameldować. Udałem się znów do punktu meldunkowego z żoną zameldowaną w tym miejscu. Meldunkowa widząc dążenie władz do rozdzielenia rodziny, a sama nie chcąc brać udziału w tym procederze ukradkiem pokazała mi pismo, że jej nie wolno meldować takich ludzi jak ja.

Zrozumiałem perfidię władz. Poszedłem na komisariat Milicji Obywatelskiej, siedziało trzech milicjantów. Powiedziałem do nich: "Aresztujcie mnie" i podałem im ręce do zakucia mnie w kajdany. Potem powiedziałem jeżeli nie pozwalają mi wrócić do rodziny, to niech mnie zamkną. W pokoju został tylko jeden milicjant, pozostali wyszli. Zaczął rozmawiać ze mną i tłumaczyć, że to nie jest ich zarządzenie, tylko przyszło z góry. Powracający z więzienia mieli meldowali się tam, gdzie na stałe byli zameldowani przed aresztowaniem. W tej sytuacji nie miałem prawa zamieszkania z najbliższą rodziną.

Moja matka zmarła, ojciec mieszkał z obcą kobietą. Czy będzie mnie chciał zameldować? Ja mam być z daleka od swojej rodziny, co to za czasy. Wtedy milicjant powiedział: "Jak tam się zameldujesz, to napiszesz podanie o tymczasowe zameldowanie u rodziny i je otrzymasz". Ponieważ zależało mi na unormowaniu dokumentów, bo było to konieczne do otrzymania pracy, posłuchałem rady tego milicjanta, zdając sobie sprawę z wrogiego postępowania władz względem mnie.

Jadąc do Ursusa wstąpiłem do stryja, mojego chrzestnego, mieszkającego w Warszawie na ulicy Nowogrodzkiej 6. Spotkanie było serdeczne, stryj wsparł mnie kwotą 500 zł. mówiąc, że na początek to mi się przyda. Potem ruszyłem do Ursusa. Spotkanie z ojcem, jego żoną i gospodarzami domu Państwem Sobocińskimi było bardzo przyjemne. W tym dniu załatwiłem sprawy zameldowania.

Wracając do domu wstąpiłem na ulicę Sierakowskiego do Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego by spełnić wymóg zameldowania się tam. Podałem swoją kartę zwolnienia z więzienia dyżurnemu i czekałem. Dyżurny dzwonił do biura, z kimś rozmawiał. W końcu zawołał mnie i powiedział: "Nikt z tobą nie chce gadać, uciekaj stąd". Dopominałem się o potwierdzenie, że tu byłem. odpowiedział, że mam potwierdzeniu milicji, to wystarczy i jeszcze natarczywiej mnie wyganiał.

Po powrocie do domu, odwiedził mnie mój kolega Jurek Pietrzyk. Powiedział mi, że jak będę szukał pracy to on mi pomoże, pracuje w biurze projektowym, które zajmuje się modernizacją odlewni w Ursusie. Jurek wiedział, ze ja pracowałem w odlewni, więc mnie to zainteresuje, a kierownikiem biura był bardzo przyzwoity pan inż. Stefański. Skorzystałem z propozycji Jurka i poszedłem na rozmowę do inż. Stefańskiego. (...)

W trakcie mojego biegania za pracą, do żony przyszedł milicjant z zarzutem, ze przetrzymuje nie meldowanego człowieka. Żona zdenerwowała się i zaczęła wypominać, że mąż wrócił po tylu długich latach, a oni nie chcą go zameldować i jeszcze ją nachodzą .Speszony milicjant zaczął żonę przepraszać, że on nie wiedział o tym, że został napuszczony i poszedł sobie.

Złożyłem wniosek o dowód osobisty. Moim dowodem było tymczasowe zaświadczenie tożsamości Przyszedł czas na załatwienie sprawy tymczasowego zameldowania. Dostałem zameldowanie na trzy miesiące i co trzy miesiące musiałem go odnawiać. Jeden znajomy, który mnie spotkał zapytał się czy załatwiłem sobie sprawę inwalidztwa wojennego. Odpowiedziałem, że nie ponieważ nie mam praw obywatelskich. Na to znajomy odpowiedział, że to nie ma znaczenia, powinienem to szybko załatwić. I rzeczywiście załatwiłem inwalidztwo wojenne trzeciej grupy. (...)

Życie polityczne w kraju zaczęło się zmieniać na tyle, że pomyślałem o doprowadzeniu swojej sprawy do końca. Napisałem pismo do Generalnej Prokuratury o rozpatrzenie mojej sprawy. Dostałem odpowiedź odmowną. Zwróciłem się do płk Radosława o pomoc w tej sprawie. Płk Radosław polecił mnie mecenasa Lis-Olszewskiego. Wpłacając mecenasowi na znaczki do pism sądowych otrzymałem zawiadomienie prezesa Sądu Najwyższego, że będzie referował moją sprawę na posiedzeniu. Są Najwyższy w Warszawie w Izbie Karnej na posiedzeniu niejawnym w dniu 9 kwietnia 1959 r. wydał wyrok w imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, który oczyścił mnie z winy i kary i kosztami postępowania karnego obciążył Skarb Państwa.

Na rozprawie o odszkodowanie, we wrześniu 1959 r., sąd przyznał mi kwotę 70.000zł., w komentarzu wyroku sędzia powiedział, że ani kwota, którą ja żądałem, ani kwota, którą przyznał Sąd nie są w stanie wynagrodzić mi krzywd jakie doznałem, a zasądzoną kwotę przyjął jako zapomogę do zagospodarowania się w dzisiejszej rzeczywistości.

W sprawie rewizyjnej Sąd Najwyższy odrzucił moją skargę i skargę prokuratora i zatwierdził wyrok pierwszej instancji. Pieniądze odebrałem 29 stycznia 1960 roku. Znajomi mi zwrócili uwagę, że ponieważ pobierałem rentę inwalidy wojennego, należy mi się teraz wyrównanie za okres, w którym nie otrzymywałem renty. Na mój wniosek wypłacono mi zaległe świadczenie, ale w 1960 roku bezprawnie zabrano mi prawa inwalidy wojennego, było to państwo bezprawia.

Otrzymałem zawiadomienie z WKU abym przedstawił odpowiednie dokumenty, gdyż jest dla mnie wniosek o awans na podporucznika. Odpowiedziałem, że moje dokumenty są u UB i proszę tam się zwrócić. Prawa inwalidzkie odzyskałem w 1976 roku.

Nie wszyscy ludzie byli podli. Wiele zawdzięczam dyrektorowi Przedsiębiorstwa Ursus panu Zygmuntowi Purzyckiemu, ponieważ dzięki jego postawie w 1965 roku otrzymałem mieszkanie. Wbrew niechęci ludowej władzy postanowiłem dokończyć co mi przerwano aresztowaniem w 1949 roku. Po pokonaniu trudności życiowych w 1973 roku otrzymałem dyplom inżyniera na Politechnice Warszawskiej na kursie wieczorowym. Pracowałem w biurze projektowym Podlew. (...)

W 1980 r., w trakcie protestów robotniczych, załoga wybrała mnie na wniosek pana Tadeusza Wyszyńskiego, przyrodniego brata Kardynała, na Przewodniczącego Komitetu Założycielskiego NSSZ "Solidarność" w przedsiębiorstwie. Na przełomie lat 80/90 koledzy ze Środowiska Żołnierzy Armii Krajowej Zgrupowania "Radosław" Batalionu "Miotła" wybrali mnie na przewodniczącego Środowiska.

---------- II ---------

Dla zainteresowanych - przypominam poprzednie odcinki:


Pierwsze lata "wolności" cz. 1

Pierwsze lata "wolności" cz. 2

Pierwsze lata "wolności" cz. 3

Pierwsze lata "wolności" cz. 4



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

Brak komentarzy: