środa, 21 października 2009

Stanisław M. Kicman - wspomnienia cz. 1


Pamięć pozostaje nienawiści już nie ma.

WSPÓLNE POCHYLENIE SIĘ NAD MARTYROLOGIĄ WARSZAWIAN

Spotkanie Macieja Stanisława Kicmana

z młodzieżą Gimnazjum nr 47 im. Marszałka Józefa Piłsudskiego


-Stoimy przed kościołem św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej róg Sokołowskiej. Miejsce to ma bardzo bogatą historię, ale jednocześnie historię niezwykle tragiczną i dramatyczną.

Opowiada nam o niej pan Stanisław Maciej Kicman.


Budowę świątyni rozpoczęto w 1885 r., zakończono 10 lat później. Pierwszą mszę świętą odprawiono tu w 1895 r. Świątynię w stylu neogotyckim wybudowano na terenie parafii św. Stanisława Biskupa przy ulicy Bema róg Dworskiej (dzisiaj to ulica Kasprzaka). Kościół św. Wojciecha był kościołem filialnym. Parafią został w 1927 roku. Najważniejsze są jednak losy tego kościoła w czasie II wojny światowej, które łączą się przede wszystkim z losami warszawiaków, w tym mieszkańców Woli, którzy w czasie Powstania Warszawskiego przechodzili przez teren kościoła i samą świątynię, ponieważ był tam zorganizowany obóz przejściowy. W dwóch pierwszych dniach powstania w kościele byli powstańcy, ale już 3 i 4 sierpnia 1944 roku zajęli go Niemcy, którzy zorganizowali tu obóz, dokonując selekcji. Pierwsze selekcje dokonywane były w miejscu zamieszkania ludzi, których mordowano całymi kamienicami. Później było kilka punktów zbornych, gdzie dokonywano masowych egzekucji: na terenie fabryki ,,Ursusa”, fabryki ,,Franaszka”, tu gdzie jest dawny ,,Foton”, róg Działdowskiej i Wolskiej. Tam zamordowano około 7 – 12 tysięcy osób. Ich ciała pozostawiono na podwórku, później tam je palono.

Mieszkałem na ulicy Dworskiej róg Kasprzaka. Jeżeli dobrze skojarzycie, jest tam pływalnia ,,Delfin” przy starej szkole i do tej szkoły miałem pójść 1 września. Nie zdążyłem, bo 1 sierpnia wybuchło powstanie. Nasz dom był na rogu, dosłownie za szkołą, ostatnia kamienica przed starym szpitalem tzw. Żydowskim, obecnie zwanym Wolskim.

- Czy mieszkał Pan tam od urodzenia?

Pan Kicman z matką, babcią i ojcem

Tam mieszkałem od pierwszych dni wojny, później różnie się układały losy mojej rodziny, ale od początku 1942 roku mieszkaliśmy na Dworskiej, na stałe. Było to mieszkanie rodzinne mojego ojca. Przeżywaliśmy to, co najbardziej tragiczne, wraz z mamą, tatą i babcią. Co prawda byłem wtedy dzieckiem, ale muszę wam powiedzieć, że człowiek, który patrzy śmierci w oczy, takie fragmenty swojego życia zapamiętuje bez względu na wiek. Ja zapamiętałem to tak dokładnie, że mogę powiedzieć o porze dnia, jak słońce wtedy wyglądało, kogo widziałem. Te wszystkie obrazy mam w oczach, zostały niezatarte w mojej pamięci, chociaż skończyłem już siedemdziesiąt lat, a zostały…

Wrócę jednak do otoczenia samego kościoła. W pierwszych dniach powstania Hitler kazał mordować każdego, nawet kobiety i dzieci, dopiero później zmienił decyzję i część ludności była wyprowadzana z miasta, ale pierwsze dni były najbardziej krwawe. W obozie w tym kościele, w ciągu dnia przewijały się tysiące ludzi. Część rozstrzeliwano na terenie cmentarza przykościelnego, część nocowała i później była wyprowadzana. Do 7 sierpnia pieszo, a od 7 – 8 sierpnia pociągiem z Dworca Zachodniego do Pruszkowa; tak wyglądał exodus ludności wyprowadzanej z Warszawy. Początkowo była tutaj ludność z Woli, ale czym dłużej trwało powstanie, tym więcej ludności ze Śródmieścia i Starówki tu przybywało, bo był to dla Niemców dobry punkt z uwagi na usytuowanie. Drugim takim punktem na Woli, były stare magazyny, w olbrzymich szopach drewnianych przy ulicy Górczewskiej, tu na początku Moczydła, zaraz za wiaduktem kolejowym. Tam również gromadzono ludność, którą spędzano z północnej strony Woli, a więc z ulic Górczewskiej, Płockiej, Żytniej. Trzecim wielkim punktem zbornym był tak zwany ,,Zieleniak” na Ochocie, czyli olbrzymi bazar na rogu Banacha i Grójeckiej, skąd również prowadzono ludzi w stronę Pruszkowa. Te trzy miejsca były ważące dla selekcji i transportu ludności.

- Czy mógłby nam Pan powiedzieć, co sam pan przeżył?

- Opowiem o tym, co zapamiętałem i sam przeżyłem. Przed południem 1 sierpnia moja mama, która była żołnierzem – łączniczką w Biurze Informacji w Komendzie Głównej Armii Krajowej, pojechała z ostatnimi meldunkami na Mokotów, na ulicę Racławicką. Stamtąd wróciła do domu, bo z uwagi na posiadanie małego dziecka, została zwolniona z udziału w walce. Ojciec, który pracował w fabryce Philipsa, przyszedł z pracy wcześniej. Gdy jedliśmy obiad, rozległo się charakterystyczne pukanie do drzwi. To była łączniczka. Ojciec zerwał się od stołu, wyjął schowaną w skrzyni na węgiel broń. Mama spytała:,,Kiedy się zobaczymy?”, a ojciec odparł: ,,Kochanie, za tydzień to wszystko musi się skończyć.” Potem szybko się z nami pożegnał i wyszedł. Punkt zborny miał na ulicy Smolnej naprzeciwko Muzeum Narodowego.

Ten dzień był dla nas wielkim przeżyciem. Wkrótce usłyszeliśmy strzały. Od strony ul. Bema szkołę zaatakowali młodzi chłopcy. Niemcy ostrzelali ich z ckm-u, który był ustawiony na dachu. Powstańcy posiadali karabiny i pistolety, ale nie mieli szans z Niemcami uzbrojonymi w broń maszynową. Zginęli na naszych oczach. To byli chłopcy w waszym wieku.

Tego dnia mama napisała piękną piosenkę o powstańcu, który zginął, broniąc szkoły na Woli. Pamiętam ją do dziś.

Na ulicach Warszawy wśród gromów, Gdzie się broni Niemców dzika chmara, Tam powstaniec padł przy moim domu, Gdy nam dzieciom gmach szkolny wyzwalał.

Lecą igły ze spalonej sosny, Wiatr furkocze niby sztandar krwawy, Śpij spokojnie żołnierzu Ty Polski, Śpij spokojnie obrońco Warszawy.

3 sierpnia był dniem euforii. Powstańcy zdobyli, bowiem szpital żydowski, fabrykę Philipsa oraz szkołę obok mego domu. Wywieszono biało – czerwone flagi. Wkrótce jednak przyleciały sztukasy. Niemcy zrzucili serię bomb, więc pozdejmowano flagi, bo wskazywały one Niemcom cel.

5 sierpnia Niemcy opanowali kościół Ojców Redemptorystów przy ul. Karolkowej. Rozstrzelano tam część mieszkańców, a pozostałych oraz zakonników wyprowadzono. Ludność przepędzono do kościoła na ul. Wolskiej, a 30 ojców Redemptorystów zatrzymano na terenie fabryczki, która była po drugiej stronie Wolskiej. Niemcy rozmawiali z nimi, a potem z zimną krwią zastrzelili i spalili w tym miejscu.

To tego dnia około 8 – 9 rano do naszego domu wkroczył jakiś żołdak i powiadomił, że po południu będziemy ewakuowani. Każdy przygotował jakiś tobołek. Byliśmy przerażeni. Bez przerwy słychać było strzały, ludzie opowiadali o strasznych rzeczach, o tym, że w domach i na podwórzach leżą stosy trupów rozstrzelanych. Około godziny 17 – ej wtargnęli żołdacy z armii Własowa (kałmucy, skośnoocy), którzy wraz z hitlerowcami uczestniczyli w tym ludobójstwie. Właśnie taki skośnooki o śniadej cerze wpadł do naszego mieszkania. Z rozpylaczem w ręku, w butach - saperkach, z granatami trzonkowymi, wyjął pistolet z kabury i krzyknął: ,,Raus!” Nie zdążyliśmy nawet zabrać tego wszystkiego, co wcześniej przygotowaliśmy. Mama chwyciła malutki tobołeczek z moimi rzeczami, babcia założyła na siebie sweter. Byłem ubrany w krótkie spodenki, koszulkę, sandały i sweterek. Jak staliśmy, tak wyszliśmy z mieszkania. Ludzie na ulicy wyglądali różnie. Niektórzy, choć był to sierpień, włożyli na siebie futra i kożuchy, ale po przejściu 100 metrów pozrzucali je, bo nie mieli siły. Na naszych oczach wynoszono nasz dobytek, który ładowano na samochody i furmanki. Robiły to specjalne ekipy Niemców przygotowane do grabieży. W jednym z mieszkań na ostatnim piętrze ukrył się ojciec z synem. Niemcy wpadli do tego mieszkania. Chłopca wyrzucili przez okno na jezdnię, a ojca na miejscu rozstrzelali. Pamiętam, że mój martwy kolega leżący na jezdni miał w rączce klapy munduru Niemca, który go wyrzucił przez okno. Potem podpalono nasz dom, a nas popędzono ulicą Dworską do Skierniewickiej i dalej do Wolskiej. Gdy szliśmy Wolską w kierunku kościoła, widzieliśmy wszędzie płonące domy. Od strony Wisły stała kolumna czołgów, a wychyleni z włazów żołnierze przyglądali się temu tłumowi pędzonych, kobiet, dzieci, mężczyzn i starców. Doszliśmy do otwartej bramy kościelnej. Przy niej stał kordon 10 esesmanów ubranych w mundury oraz skórzane płaszcze i kapelusiki. Tu następowała selekcja, a towarzyszyły jej dantejskie sceny. Rozdzielano dzieci od ojców. Dzieci i kobiety płakały i krzyczały. Tego się nie da opowiedzieć! Potem ruszyliśmy na trawnik w stronę od ulicy Sokołowskiej. Pierwszy widok był paraliżujący. Na schodach kościoła leżała sterta ciał rozstrzelanych. Obok kolejna – na 3 metry wysoka. Moja mama napisała w swojej książce, że nigdy nie zapomni nóżek dziecka w pomarańczowych skarpetkach i czarnych lakierkach, które wystawały z tej sterty ciał. Byliśmy przerażeni. Wpędzono nas – kobiety i dzieci – na trawnik od strony ulicy Sokołowskiej. Kazano nam klęczeć albo siedzieć z rękoma uniesionymi do góry. Naprzeciwko, w każdej wnęce kościelnej, stał ręczny karabin maszynowy, a na wózkach na płachcie leżał żołnierz przygotowany do strzelania. Wyobraźcie sobie mnie, małe dziecko, w tej sytuacji. Lufa rkm-u patrzyła mi w oczy, a obok leżały ciała rozstrzelanych. Byłem przerażony i przekonany, że za chwilę zginiemy. Płakałem i pytałem mamusi, co będzie. Ona przytulała mnie, uspokajała. Babcia trzymała w ręku różaniec i się modliła. Mama także próbowała się głośno modlić, ale ze zdenerwowania powtarzała tylko: ,,Zdrowaś Mario”. W pewnym momencie Niemiec zaczął coś poprawiać przy karabinie. Mama była przekonana, że przygotowuje się do strzelania. Wtedy przytuliła mnie mocno do siebie i powiedziała, żebym zamknął oczy, to nie będzie bolało. Ale strzały nie padły. Na końcu trawnika, przy plebanii, dostrzegłem drugą stertę ciał. Pomyślałem, że ja też tu będę leżał. Wokół unosił się smród, bo ludzie nie wytrzymywali fizjologiczne tego napięcia. W tej pozycji trzymano nas trzy godziny! Trzy godziny umierania!

cdn.


Materiał uzyskany dzięki Nurniemu.

środa, 7 października 2009

Czesław Adamusik - wspomnienia część 3

Dzisiaj ciąg dalszy - zapraszamy:

(...) Zatrzymaliśmy się, aby odpocząć przed ostatnią próbą ucieczki. Obok nas był dół o średnicy trzech metrów i półtora metra głęboki. W naszej pięcioosobowej grupie była kobieta lat około czterdziestu, ranna w obie nogi i z dużym upływem krwi, dwie dziewczyny po dziewiętnaście lat, chłopak lat piętnaście i ja; najmłodszy z nich - lat trzynaście. W tym miejscu było w miarę bezpiecznie. Rosło wysokie zielsko i nawet w pozycji siedzącej nie mogliśmy być widziani. Ranna kobieta powiedziała: „Wy uciekajcie, a ja tu pozostanę, bo jestem bardzo osłabiona”.

6 sierpnia 1944 – niedziela

Podczas odpoczynku, wbrew naszej woli, wszyscy usnęliśmy. Obudziłem się pierwszy i uklęknąłem. Noc wydawała mi się wyjątkowo widna. Panowała cisza i nikogo w pobliżu nie było. Pozostali spali twarzą do ziemi. Po chwili zorientowałem się, że jest to już wczesny ranek dnia następnego.

Kiedy odwróciłem głowę w stronę warsztatów kolejowych, spostrzegłem Ukraińca idącego na miejsce egzekucji. Było już za późno ukryć się w zielsku. Zauważył mnie i przystanął przypatrując mi się z odległości dwudziestu metrów. Stał jakby zdziwiony, skąd się tu wziąłem. Takie wzajemne wpatrywanie się w siebie trwało kilkanaście sekund. Bałem się, że za chwilę mnie zastrzeli. I jakbym przeczuł, podniósł karabin i skierował go w moim kierunku Zachowałem absolutną ciszę, a w myśli kończyłem ostatnie słowa modlitwy. W tym momencie cztery pozostałe osoby obudziły się jednocześnie i natychmiast, jakby za pociągnięciem sznurka, uklękły obok mnie.

Własowiec, jakby zdumiony, lekko drgnął, opuścił karabin i zaczął się rozglądać po całym terenie, szukając żyjących jeszcze osób. Trwało to następne kilkanaście sekund. Potem zbliżył się do nas na kilka kroków, podniósł karabin i wymierzył prosto w nas. Obie młode dziewczyny zaczęły płakać i krzyczeć: „Nie zabijaj!”. Ja natomiast przenosząc się myślami do Boga, powiedziałem: „Boże, myślałem, że mnie już ocaliłeś”. Nie dokończyłem jeszcze ostatniej sylaby, kiedy z odległości dwudziestu metrów ktoś krzyknął: „Halt!” Ukrainiec spojrzał w stronę, skąd dochodził głos, opuścił karabin i poszedł w kierunku miejsca egzekucji.

Na chodniku oddzielającym pole straceń od nasypu kolejowego stało trzech oficerów niemieckich. Ruchem ręki przywołali nas do siebie. Wstaliśmy i niepewni jeszcze swego losu, wolno szliśmy. Ranną w nogi kobietę podtrzymywały dziewczyny. Z upływu krwi była tak słaba, że po dwóch, trzech krokach padała na kolana. Jednak za każdym razem, przy naszej pomocy, podnosiła się, ale z wielkim wysiłkiem.

Kiedy wreszcie doszliśmy, kazano nam stanąć na chodniku. Ranna, pozostając bez pomocy, upadła na kolana i wspierając się na rękach, ciężko oddychała. Jeden z Niemców podszedł do niej dwa kroki i strzelił w plecy.

Nas prowadzono przed sobą, a kiedy zwalnialiśmy kroku, popychano lufami karabinów. Po przebyciu około stu metrów, znaleźliśmy się przed główną bramą warsztatów kolejowych. Stało w niej dwóch wyższych rangą oficerów niemieckich. O czymś pomiędzy sobą rozmawiali i po kilku sekundach znaleźliśmy się po drugiej jej stronie. W tym momencie nasze drogi się rozeszły. Każdy poszedł w swoim kierunku i straciliśmy ze sobą kontakt na zawsze.

Wszedłem do wewnątrz ogromnej hali wypełnionej po brzegi ludnością cywilną, głównie z Woli. Patrząc na te tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci pomyślałem: „Mieliście szczęście, że Was tu przyprowadzili”.

Jednocześnie wstąpiła we mnie wielka nadzieja odnalezienia tu ojca, siostry Ireny i jej męża. Nie namyślając się długo, rozpocząłem poszukiwania. Zacząłem się pytać o nazwisko ojca, które z kolei było podawane przez inne osoby dalej, aż obiegło całą halę. Nikt się nie zgłosił. Pytałem więc o nazwisko siostry po mężu - Kowalska. Teraz ktoś z daleka krzyknął, wymachując jednocześnie ręką, mówiąc: „Tu jest Kowalska”. Przeciskając się przez zatłoczoną halę, poszedłem we wskazane miejsce. Odnalazłem tam nie siostrę, ale jej teściową. Miała przy sobie dwoje najmłodszych dzieci: dziewięcioletnią Krystynę i dwunastoletniego Aleksandra. Kiedy mnie zobaczyła, powiedziała, żebym ich nie szukał, bo gdyby tu byli, to już by się odezwali. Kazała mi usiąść obok siebie i poczęstowała chlebem. Na jej pytanie, co się stało, że jestem tu sam, opowiedziałem jej cały przebieg zdarzenia.

Objęła mnie za ramiona i przytuliła do siebie. W ciągu kilkudziesięciu sekund w tej pozycji usnąłem. Kiedy się przebudziłem, głowę miałem opartą na jej kolanach. Dowiedziałem się też, że spałem dwie godziny.


Za chwilę nastąpi wymarsz, ale nikt nie wiedział dokąd i w jakim celu. Wyprowadzono nas za bramę i skierowano w stronę ulicy Górczewskiej, a potem w kierunku Urlichowa. Po obu stronach ogromnej masy ludzi, gdzie nie było widać początku, ani końca, szli, co parę metrów od siebie, uzbrojeni Niemcy i Ukraińcy.

Z Urlichowa przeprowadzono nas na Jelonki. Tu w pobliżu wsi Chrzanów wpędzono na teren ogrodzony drutem kolczastym. Był to ogromny dół o łagodnych zboczach i suchym dnie, porośnięty trawą, o średnicy około pięćdziesiąt i głęboki około dwadzieścia metrów, z przyległym do niego płaskim terenem.

Była godzina 12. Słońce prażyło i powstało pragnienie picia, a wody nie było. Siedzieliśmy na trawie w oczekiwaniu na dalsze losy. Pani Kowalska pocieszała mnie i utwierdzała w przekonaniu, że na pewno odnajdę ojca i siostrę, i jakoś to będzie. Wierzyłem w to, co mówiła, bo dodawała mi sił i podtrzymywała nadzieję.

Siedząc nieco uspokojony, nieustannie powracałem myślami do dnia poprzedniego. Najczęściej widziałem matkę, zapłakaną. roztrzęsioną i przytulającą mnie do siebie, a w kilka minut później już umierającą przy moim boku.

Po około trzydziestu minutach zauważyłem zbliżającego się, osiemnastoletniego wówczas, Heńka Marciniaka, kuzyna Pani Kowalskiej. Podszedł do nas i zwracając się najpierw do mnie powiedział: „Twój ojciec, Irena i Bogdan nie żyją. Zginęli dzisiaj o godzinie piątej przed szpitalem wolskim od strony ulicy Górczewskiej” i jako naoczny świadek zaczął opowiadać: „Kiedy Ukraińcy zbliżali się do naszego domu, Twój ojciec, Irena, Bogdan, ja i trzech innych jeszcze mężczyzn schowaliśmy się do piwnicy spalonego 3 sierpnia drewniaka. Ukraińcy, którzy wkroczyli na podwórko, domyślali się, że wiele osób ukrywa się po piwnicach i różnych innych zakamarkach. Rozpoczęli długotrwałą strzelaninę. Po kilkunastu minutach przenieśli się na drugą stronę budynku. Tam padały kule jak grad. Wykorzystując chwilową ich nieobecność, przenieśliśmy się do piwnicy sąsiedniego budynku na ulicę Gostyńską 17, będącego własnością Pani Kowalskiej.

Posiadał on piwnicę o grubych, betonowych ścianach. W jednym z pomieszczeń było małe niepozorne okienko z widokiem na podwórko. Po kilku minutach przyszło przed dom dwóch własowców, aby sprawdzić, czy kogoś tam nie ma. Bojąc się wejść do piwnicy, położyli u jej wejścia słomę, sami natomiast schowali się za drewniany płot oddalony o kilka metrów od budynku, a lufy karabinów ustawili w kierunku drzwi piwnicznych. Słomę podpalili i trochę dymu dostało się do piwnicy. Bogdan nie wiedział, co się dzieje i myśląc, że pali się budynek, wybiegł z pistoletem w ręku. Będąc w drzwiach, otrzymał serię z karabinu maszynowego w obie nogi powyżej kolan. Przebiegł kilka kroków do przodu i padł pod płotem. Kilka sekund później zaczął wołać: „Irena, wody!”. Chwyciła kubek i biegła do wyjścia z piwnicy, ale w ostatniej chwili zdołano ją zatrzymać. Pokazano jej przez małe, niepozorne okienko piwniczne Ukraińców schowanych za płotem. Powiedzieliśmy Irenie, aby poczekała, dopóki stąd nie odejdą i wówczas przeniesiemy go do piwnicy. Wydawało się, że zrozumiała. Wykorzystując jednak naszą nieuwagę, po raz drugi powtórzyła ucieczkę, tym razem udaną. Sytuacja była identyczna jak z Bogdanem. Teraz obydwoje leżeli cicho. Ukraińcy pomyśleli, że nie żyją i w piwnicy nikogo już nie ma, więc po kilku minutach odeszli. Słoma w tym czasie szybko się spaliła, nie powodując żadnych szkód.

Teraz wyszliśmy na podwórko i przenieśliśmy ich do piwnicy. Obwiązaliśmy im rany podartymi prześcieradłami przesiedzieliśmy tam do rana dnia dzisiejszego. Skoro tylko nastał świt, przybiegł do nas jeden ze znajomych z informacją, że szpital przy Płockiej przyjmuje rannych, ale zdrowe osoby rozstrzeliwują. Powiedział nam również, że Was wczoraj rozstrzelali. Teraz dopiero ojciec Twój dowiedział się o Waszej pewnej śmieci.

Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy podjąć ryzyko i uratować im życie. Było nas razem siedem osób, w tym dwie ranne. Zrobiliśmy prowizoryczne nosze dla Ireny, bo nie mogła stanąć na nogi, a Bogdan, lżej ranny, wspierając się na ramionach dwóch mężczyzn, szedł wolno o własnych siłach. Irenę niósł Twój ojciec z innym mężczyzną. Ja szedłem obok nich. Szliśmy wyludnioną ulicą Płocką. Zbliżaliśmy się do szpitala. Kiedy znaleźliśmy się na wprost głównej bramy, od strony ulicy Górczewskiej ujrzeliśmy przy niej, w odległości około dwudziestu metrów, kilku uzbrojonych Niemców stojących w rozkroju. Z ulicy Górczewskiej skręciliśmy w alejkę prowadzącą do bramy. Szliśmy bardzo powoli w ich stronę. Niemcy puścili serię z karabinu maszynowego, trafiając w obie nogi Twojego ojca. W tym momencie nosze z Ireną puścił i upadł ranny na ziemię. Powstało zamieszanie, a mnie udało się niepostrzeżenie odskoczyć od nich i dołączyć do grupy dwudziestu osób stojących obok szpitala, nad wcześniej wykopanymi rowami schronu przeciwlotniczego. Służyły one teraz do grzebania rozstrzelanych. Będąc wśród nich, obserwowałem dalsze wydarzenia.

Podszedł do nich jeden z Niemców, pokazał niewielki mur stojący przy budynku szpitalnym i kazał Bogdanowi i pomagającym mu mężczyznom stanąć przed nim do egzekucji. Leżąc na noszach i widząc, że idą pod mur, Irena zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Wtedy stanął nad nią Niemiec i strzeli jej w usta. Martwą rzucili do rowu i zasypali ziemią. Bogdana i dwóch pozostałych rozstrzelali kilka sekund później, a Twojego ojca, rannego w nogi, wrzucili do rowu i na rozkaz Niemca próbowali zasypać żywcem.

Wśród nas był tylko jeden szpadel, a pozostali zasypywali rękami. Ojciec, kiedy poczuł na sobie grubszą warstwę ziemi, unosił się i zrzucał z siebie ziemię. Tak powtarzało się kilka razy. Zdenerwowany Niemiec rozkazał trzymającemu szpadel uderzyć go w głowę. Zbyt długo się namyślał i nie wykonywał rozkazu. Podszedł do niego Niemiec i strzelił mu w głowę. Wpadł martwy do dołu. Szpadel dał innemu z nas z tym samym poleceniem. Widząc, co przed chwilą się stało, podszedł do Twojego ojca i patrząc w odwrotnym kierunku uderzył go w głowę. Teraz stracił przytomność i został zasypany. Od tego zdarzenia upłynęło pół godziny i przywieziono rozkaz wstrzymania egzekucji ludności cywilnej. Wówczas ustawili nas w dwuszeregu i przyprowadzili do warsztatów kolejowych".

Na tym zakończył opowiadanie.

(ciąg dalszy nastąpi)



Czesław Adamusik - wspomnienia część 1

Czesław Adamusik - wspomnienia część 2