niedziela, 20 września 2009

Czesław Adamusik - wspomnienia część 2



Dzisiaj ciąg dalszy - zapraszamy:

Przytuliliśmy się mocno do siebie, a matka zapłakana kilkakrotnie mnie ucałowała, a potem w ślad za innymi, rzuciliśmy się twarzą do ziemi. W tej pozycji ckm-y były bezużyteczne. Matkę miałem przy prawym boku. Lewą ręką objęła mnie za szyję, a ja prawą ręką chwyciłem ją za kciuk i mocno ściskając, czułem w nim wyraźne bicie pulsu.

Lewą rękę wyciągnąłem do przodu ponad głowę. Tak leżąc, z czołem opartym o ziemię, czekaliśmy tylko na śmierć. Po kilkudziesięciu sekundach usłyszeliśmy zbliżających się do nas Ukraińców. Wkrótce byli już między nami i padły pierwsze strzały z ręcznej broni. Po chwili, z różnych stron, dochodziły jęki rannych i wołania: ,,Dobij!”. Kiedy powoli zbliżali się w naszym kierunku, wyraźnie słyszałem wesołą ukraińską rozmowę i coraz głośniejsze strzały. Wkrótce czułem, że stoją obok mnie. Trzymając kurczowo matki palec, czekałem w bezruchu w ogromnym napięciu. Po kilku sekundach padł ogłuszający strzał i Ukrainiec odszedł o parę kroków dalej. Nie czując bólu i nie tracąc przytomności, wiedziałem, że nie jestem ranny. Egzekucja trwała jeszcze parę minut i żołnierze wycofali się do ulicy. Pozostało wielu zabitych i jęczących z bólu rannych.
Wykorzystując ich nieobecność, uniosłem lekko głowę i spostrzegłem na mojej lewej, wyciągniętej ręce, zakrzepłą krew moich sąsiadów. W tym też momencie słyszałem jakby przelewanie się płynów w matki wnętrznościach, a puls w jej kciuku stopniowo słabł, aż przestał być wyczuwalny. Zaniepokojony odezwałem się półgłosem: ,,Mamo, żyjesz? Odezwij się!”. Kompletna cisza.

Upłynęło kilka sekund i poczułem, że mój prawy bok jest mokry. To była jej krew. Jeszcze kilka razy potrząsnąłem ręką matki, pytając coraz głośniej: ,,Mamo! Mamo! Żyjesz czy nie?!”. Nie odezwała się więcej.

Teraz byłem już sam. Trzymając jej zimny kciuk, wiedziałem, że ojciec mój, siostra Irena i jej mąż Bogdan nie dowiedzą się nigdy prawdy. Myślałem, gdzie mogą być i w jakiej są sytuacji.

Po kilkunastu minutach powrócili Ukraińcy kontynuować egzekucję, w sposób podobny do poprzedniego. Chodząc między nami, strzelali przez około dwadzieścia minut. Jeden z nich zatrzymał się obok mnie. Słysząc trzask zamka karabinowego wstrzymywałem nawet oddech, ale nie miałem już żadnej nadziei. Padł strzał, a po chwili usłyszałem jęk leżącego obok mnie mężczyzny i wołanie: ,,Dobij!’’. Ukrainiec odszedł parę kroków dalej, a ,,Dobij!’’ powtórzyło się jeszcze kilka razy i ucichło. Odeszli po raz drugi. Znów zapanowała cisza, a wśród niej, rozmyślając o pozostałych najbliższych mi osobach, powstało we mnie teraz ogromne pragnienie życia.
Zacząłem się gorąco modlić. Zwracając się do Boga, najczęściej powtarzałem: „Boże ocal mnie, ratuj!”. Od tej pory modliłem się nieustannie, tak jak potrafiłem, po dziecięcemu, tak jak dziecko prosi swojego ojca o to, na czym mu bardzo zależy. Modląc się, usłyszałem rozmowę zbliżających się do nas Ukraińców, a po chwili, kontynuowanie egzekucji. Strzały i jęki rannych były coraz rzadsze. Tym razem przeżyłem najbardziej dramatyczną chwilę. Jeden z żołnierzy przechodząc, podsunął mi swój but pod lewą nogę i przerzucił ją na prawą. Udając nieboszczyka, puściłem ją bezwładnie.

Serce biło mi mocno, a w myśli powtarzałem: „Boże, Boże ratuj”. Wycofywanie się i powracanie Ukraińców następowało jeszcze kilkakrotnie. Kiedy powrócili po raz szósty - ostatni, panowała kompletna cisza. Nikt nie wołał: „Dobij”. I nikt nie jęczał. Nie padł już ani jeden strzał. Słyszałem tylko rozmawiających Ukraińców. Kiedy odeszli, nastał zmrok. Miałem nadzieję, że do rana już nie przyjdą. Teraz powstała iskierka nadziei, ale byłem bezradny. Nie wiedziałem, co mam począć. Próbować ucieczki? Ale dokąd? Jasna, księżycowa noc i palące się o kilkadziesiąt metrów budynki, przypominały raczej dzień niż noc. Pozostanie natomiast w tym miejscu do rana oznaczało pewną śmierć. Wyczerpany psychicznie i fizycznie, modląc się, usnąłem wbrew własnej woli. Obudził mnie szelest łęcin ziemniaczanych, który z upływem sekund stawał się coraz wyraźniejszy. Ktoś powoli zbliżał się. Po chwili zatrzymali się przy mnie. Leżąc prawie sparaliżowany ze strachu, usłyszałem szeptaną, polską mowę. Uniosłem lekko głowę i ujrzałem cztery osoby czołgające się po ziemi. Kiedy mnie zobaczyli, natychmiast zapytali, czy jestem ranny i dodali: „Jeśli nie, to dołącz do nas, będziemy uciekać”.

Wysunąłem się spod sztywnej ręki matki i patrząc na nią, pożegnałem się po raz ostatni. Dołączyłem do nich i czołgając się pomiędzy trupami, ruszyliśmy w stronę torów kolejowych. Mijaliśmy dziesiątki martwych ciał z roztrzaskanymi głowami lub rozprutymi brzuchami i wnętrznościami leżącymi obok nich. Przez pół godziny przeszliśmy około trzydziestu metrów, a do torów pozostało jeszcze dwadzieścia.

(ciąg dalszy nastąpi)



Czesław Adamusik - wspomnienia część 1




sobota, 12 września 2009

Czesław Adamusik - wspomnienia część 1


Dzięki pomocy Nurniego, publikujemy pierwszą część wspomnień Czesława Adamusika pod tytułem "Przeżyłem własną śmierć".


Aby przybliżyć postać autora, zacznijmy od biografii. Czesław Adamusik, urodzony 22 kwietnia 1931 roku w Grodzisku Mazowieckim. Po dwóch miesiącach życia wraz z rodzicami i starszą o siedem lat siostrą Ireną, wyjechali do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Jego ojciec był mechanikiem, natomiast matka, zajmowała się domem. Po przeprowadzce wychowywał się na warszawskiej Woli, zamieszkując w jednej z kamienic przy ulicy Gostyńskiej (obecnie ulicy Grenady). W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego miał kontynuować swoją edukację w klasie siódmej, w Szkole Podstawowej nr 125 (obecnie Gimnazjum nr 47). Już w pierwszych dniach powstańczych rozstał się z ojcem, siostrą i szwagrem. Niedługo po tym sam miał zginąć, jednak jak mówi sam o sobie: "Przeżyłem własną śmierć".

Tyle szczęścia nie mieli jedna pozostali członkowie jego rodziny. Matka została rozstrzelana dnia 5 sierpnia 1944 roku, podczas masowych egzekucji, przy ulicy Górczewskiej. Tego samego dnia rozstrzelano resztę jego najbliższych. Zginęli w drodze do szpitala przy ulicy Płockiej. Egzekucję matki widział na własne oczy, o śmierci ojca, siostry i szwagra dowiedział się przypadkowo, podczas spotkania z jednym ze świadków tego tragiczne zdarzenia. Jako osierocony chłopiec mógł liczyć na pomoc otoczenia, dodatkowo wiele razy doświadczył szczęścia w nieszczęściu. Zaprowadzony przez Niemców do hali Warsztatów Kolejowych, spotkał tam matkę swojego szwagra, która przejęła nad nim opiekę. Po wypuszczeniu na wolność pozostał z nią jeszcze przez dwa tygodnie. Następnie gryziony wyrzutami sumienia, postanowił udać się do swojego ojca chrzestnego zamieszkałego w Grodzisku Mazowieckim.

Przeżyłem własną śmierć


1 sierpnia 1944 – wtorek

Dzień letni, ciepły i słoneczny. Tego dnia jako trzynastoletni chłopiec zabawiałem się beztrosko z kolegami, grając w różne gry podwórkowe. Pozostał jeszcze miesiąc wakacji, a od września do siódmej klasy szkoły podstawowej. Mieszkałem przy ul. Gostyńskiej 19/21 z rodzicami i starszą o siedem lat siostrą, od trzech miesięcy mężatką.


W tym dniu około godziny 16 na podwórku zbierały się małe grupki ludzi i o czymś nieprzerwanie rozmawiały. Zabawy poobiedniej już nie było, bo wszystkim, nawet moim kolegom, udzieliła się atmosfera tajemniczości, która z upływem czasu stawała się coraz bardziej niepokojąca. Zaciekawiony tą sytuacją i nie czekając na wiadomości z podwórka, wybiegłem na ulicę. Kiedy spostrzegłem młodych mężczyzn w długich letnich płaszczach, spacerujących po chodniku, domyśliłem się, że na coś się zanosi. U jednego z nich spostrzegłem wystającą spod płaszcza lufę karabinu. Zniecierpliwieni, co pewien czas spoglądali na zegarki. O godzinie 17 zawyły syreny i na ich rękach pojawiły się biało-czerwone opaski z napisem A.K.

Nieco przerażony pobiegłem do rodziców. Stali w oknie i przyglądali się powstańcom atakującym szkołę nr 125, w której podczas okupacji kwaterowali Niemcy. Po krótkiej walce szkołę zdobyto.
Nasza szkoła w czasie okupacji (1939-1945)

Wśród mieszkańców naszego domu wybuchł entuzjazm. Teraz wszyscy powtarzali: „Powstanie, powstanie”. Noc przespałem spokojnie. Natomiast rodzice, nie rozbierając się, czuwali do rana.

2 sierpnia 1944 – środa

Następny dzień nie przyniósł rewelacyjnych informacji. Wiadomo już było wszystkim, że walczy cała Warszawa. Co jakiś czas słychać było tylko odgłosy zaciętych walk.

3 sierpnia 1944 - czwartek

Druga noc minęła również spokojnie. Natomiast 3 sierpnia około godziny 14, czołg niemiecki spalił jeden drewniany segment naszego domu. Po tym wydarzeniu nastąpiło przygnębienie i niepewność o dalszy nasz los.

W nocy z 3 na 4 sierpnia nisko nad domami przelatywały samoloty, zrzucając ulotki. Kilka spadło na nasze podwórko. Treść ich zachęcała do dalszej walki z niemieckim okupantem. Obiecywano, że nadejdzie pomoc.

4 sierpnia 1944 - piątek

Czwarty dzień powstania nie przyniósł żadnych zmian w naszej sytuacji. Wszyscy zastanawiali się tylko nad tym, co przyniesie dzień następny.

5 sierpnia 1944 – sobota

I nadeszła sobota, 5 sierpnia. Dzień również ciepły i słoneczny. Odgłosy walk były coraz rzadsze i cichsze. Mogłoby się wydawać, że jest to dzień najspokojniejszy z dotychczasowych. Część mieszkańców rozeszła się do swoich mieszkań, inni pozostali na podwórku. Poprawiły się też nieco nastroje.

Około godziny 12.30 ktoś przybiegł z ulicy i krzyknął: ,,Ukraińcy zbliżają się do naszego domu, uciekajcie! Chowajcie się!” Nie oglądając się na innych, szybko pobiegłem z wiadomością do matki. Ojca mojego, siostry Ireny i jej męża Bogdana nie było w domu ani na podwórku. Matka zarzuciła na siebie ubranie, a mnie podała ciepłą jesionkę w obawie, że możemy tu nigdy nie wrócić. Zeszliśmy z pierwszego piętra na parter, gdzie było już kilka osób. Po kilku minutach doszły do nas z ulicy pierwsze wrzaski Ukraińców, a po chwili wpadło ich kilkunastu na środek podwórka. Wymachując pistoletami, przynaglali nas do wyjścia z klatek schodowych. Było nas razem około 100 osób i tylko kilkunastu mężczyzn. Mówiono, że kobiety i dzieci wyprowadzają poza obręb walk i uwalniają lub biorą do obozu, a mężczyzn rozstrzeliwują. Matka, zwracając się do mnie, szeptała: "Dobrze, że tata z Irką i Bogdanem gdzieś uciekli".

Ukraińcy rozkazali, aby wszystkie tobołki, paczki, torby i teczki pozostawić na miejscu. Pozostaliśmy z gołymi rękoma. Potem wyprowadzili nas na ulicę Gostyńską. Dołączyli jeszcze do nas nieznaną nam grupkę ludzi czekających na ulicy i poprowadzili w kierunku ulicy Górczewskiej. Tam, około trzydziestu metrów za wiaduktem kolejowym, po lewej stronie ulicy, zatrzymano nas. Była godzina 13. Od wiaduktu w stronę Jelonek stało dużo wojska, czołgów i ciężkiej broni maszynowej. Słońce prażyło, a z daleka dochodził swąd palących się domów.

Ustawiono nas w dwuszeregu, tyłem do ulicy. Przed nami, w odległości około czterdziestu metrów, stał betonowy, około 2,5 metrowy, wysoki mur, a za nim duże hale warsztatów kolejowych. Od muru oddzielało nas puste pole porośnięte zdeptanymi już łęcinami ziemniaków. Po prawej stronie stał dwu- lub trzypiętrowy, murowany budynek, odwrócony tylną ścianą do pola, a lewym bokiem przylegający do muru. Z lewej strony, po nasypie biegły tory kolejowe. Pod murem budynku leżały dwie sterty martwych ciał. Wśród nich widziałem jeszcze żywych ludzi, którzy z wielkim wysiłkiem unosili głowy, spoglądając na naszą grupę.

Dwa metry przed nami stały ciężkie karabiny maszynowe, wycelowane w stronę muru. Widząc to, domyślaliśmy się, co nas czeka. Z minuty na minutę rosło napięcie. Słychać było najczęściej powtarzane, ze łzami w oczach, słowa: "Rozstrzelają nas! Rozstrzelają!"

Własowcy, stojąc obok siebie, o czymś rozmawiali. Po kilku sekundach krzyknięto: "Przygotować kenkarty". Odetchnęliśmy nieco i powróciła iskierka nadziei. Trzymając przygotowane do sprawdzenia dowody osobiste, usłyszeliśmy następne polecenie: "Oddać złote przedmioty i zegarki". Matka przygotowała kolczyki i obrączkę. Kiedy wszyscy byli gotowi, Ukrainiec, przechodząc wzdłuż naszego dwuszeregu, zebrał wszystko do czapki. Po zakończeniu zbiórki usłyszeliśmy: "Pod mur!" Teraz wybuchła rozpacz. Jedni płacząc modlili się, drudzy klękając przed nimi wołali: "Nie zabijajcie nas! Nie zabijajcie!". Inni jeszcze krzyczeli: ,"Mordercy!"i obrzucali ich rozmaitymi wyzwiskami.

Spojrzałem na załzawioną twarz matki. Cała drżała i nic nie mówiąc, mocno przytulała mnie do siebie. Ale nikt się nie ruszał, wszyscy stali w miejscu jakby przyrośnięci do ziemi. Rozwścieczeni naszym uporem Ukraińcy, krzyczeli nieustannie: "Pod mur! Pod mur!". My, nie reagując już na ich wrzaski, staliśmy nieruchomo. Wreszcie, zniecierpliwieni, dopadli do nas i uderzając kolbami karabinów, popychali w stronę betonowego muru. Kiedy znaleźliśmy się na środku pola, odstąpili od nas, wracając do ulicy.

Staliśmy podzieleni teraz na małe, głównie rodzinne grupki, w odległości dwudziestu metrów od muru. Zniecierpliwieni własowcy dobiegli do ckm-ów a ktoś z naszej grupy krzyknął: "Położyć się, bo będą strzelać!" Teraz nastąpiły ostatnie rodzinne pożegnania.


(ciąg dalszy nastąpi)