sobota, 15 sierpnia 2009

Na Woli

Połowa sierpnia 1944 r. Bronimy fabryki Bormana przy ul. Towarowej oraz tzw Kurzej Stopki - Towarowa róg Siennej. Był to mały budynek wybudowany na biuro. W czasie Powstania Warszawskiego pełnił bardzo ważną funkcję punktu obserwacyjnego na całą Syberię. Tak został nazwany teren po drugiej stronie ulicy, opanowany przez Niemców, gdzie mieściły się magazyny, składy węgla i bocznice kolejowe. Pod obserwacją mieliśmy również ul. Towarową w stronę Alej Jerozolimskich jak i w stronę ul. Chłodnej. Na wprost ul. Srebrnej mieściły się magazyny kolejowe służące w czasie Powstania Niemcom jako punkt wypadowy w stronę ul. Srebrnej i na teren fabryki Bormana. Fabryka była pod ciągłym ostrzałem z Syberii. Następowały ciągłe ataki, których celem było zdobycie fabryki i opanowanie placu Kazimierza Wielkiego w celu wbicia klina pomiędzy nasze placówki obronne. Fabryka Bormana była całkowicie spalona, pozostały tylko mury. Obrona była utrudniona i wytrwanie na tej placówce wymagało wielkiej odwagi i bohaterstwa od żołnierzy zgrupowania Chrobry II. By utrudnić ciągłe ataki nieprzyjaciela na fabrykę i domy mieszkalne znajdujące się na ulicy Towarowej dowództwo postanowiło przesunąć linie obronną na ulicę Wronią. W ten sposób bylibyśmy zabezpieczeni przed pociskami z dział i zmasowanym atakiem nieprzyjaciela. Ciągle istniała możliwość zmasowanego ataku na teren fabryki i szukano sposobu jak utrudnić nieprzyjacielowi koncentrację sił.

Dowódca drugiej kompanii ppr "Kos" Lech Kobyliński postanowił w porozumieniu z dowództwem zorganizować wypad na teren dworca towarowego i teren Syberii aby zorientować się w sytuacji i szukać sposobu odpowiedniej obrony lub ataku. W tym celu u dowódcy ppr "Kosa" zebrali się dowódcy plutonów i drużyn aby omówić taktykę i wybrać osoby, które zgłoszą się na ochotnika na tak trudną i niebezpieczną akcję. "Żbik" Marian Tomaszewski, zastępca dowódcy plutonu zrobił małą odprawę z chłopcami swojego plutonu. Zgłosiło się czterech: ja - "Orzeł" Henryk Łagodzki, "Moneta" Tadeusz Tarczyński, "Zenek" Zenon Wojciechowski, "Czapla" Zygmunt Krajewski. Do naszej grupy włączeni zostali dwaj Rosjanie, którzy zbiegli w pierwszych dniach z armii Kamińskiego i byli w kompanii "Lecha Żelaznego". Byli to "Żeńka" Eugeniusz Mulkin i "Miszka" N.N., który zginął 20 września 44. Mulkin zmarł po wojnie. Rosjan włączono do naszej grupy dlatego, że na terenie Syberii razem z oddziałami niemieckimi byli zwerbowani do armii Kamińskiego Rosjanie i Ukraińcy. W razie spotkania nasza drużyna udawałaby Ukraińców.

Przed wypadem omawiano szczegóły działania naszej grupy, uzbrojenie, rozpoznanie terenu, rozmieszczenie stanowisk ogniowych, kto będzie prowadził. Wypadło na "Monetę" i na mie - mieliśmy się wzajemnie uzupełniać, w miarę dobrze znaliśmy teren. Przygotowania do wyprawy trwały dość długo. Teren był ogrodzony wysokim ceglanym murem. Musieliśmy być przygotowani na wszelkie niespodzianki. Na teren prowadziła tylko jedna ciężka żelazna brama i nie wiadomo było co nas za nią spotka. Trzeba było zawczasu przemyśleć sposób na drogę powrotną. Przed wyprawą spotkaliśmy się z Rosjanami, musieliśmy ich poznać i ustalić sposób porozumiewania się, co nie było łatwe gdyż obaj słabo mówili po polsku. Jakoś udało się nam to pokonać. Po zapoznaniu się z terenem i rozpoznaniu stanowisk mieliśmy podpalić magazyny dworca towarowego i następnie wycofać się.

Przygotowaliśmy broń, granaty, butelki z benzyna i czekaliśmy na rozkaz. Gdy zupełnie się ściemniło przyszedł rozkaz wymarszu. Teraz wszystko zależało od naszego sprytu, zaangażowania i dyscypliny. Wcześniej omówiliśmy zadania i sposób porozumienia. Wyruszamy z fabryki Bormana. Na czele "Moneta", następnie "Żeńka", ja trzeci. Idziemy gęsiego wzdłuż muru fabryki w stronę ul. Srebrnej. Musimy uważać bo wszędzie jest pełno szkła, które za każdym stąpnięciem wydaje zgrzyt, który ostro dźwięczy w uszach. Owijamy buty szmatami, które wcześniej przygotowaliśmy. Ciemno, nic nie widać, idziemy wolno i czujnie. Mijamy okna naszego posterunku a pod nim ciało zabitego w pierwszych dniach powstania. Trup mino wielokrotnego polewania benzyną i palenia nadal potwornie cuchnie. Niechcący wszedłem na rozkładające się ciało. Dobrze się stało, że miałem but owinięty szmatą - nie mógłbym dalej iść. Szybko zerwałem szmatę i owinąłem but chustką.

Dochodzimy do ul. Srebrnej, jesteśmy na wprost bramy. Przystajemy nasłuchując, panuje cisza. Tylko co jakiś czas rozbłyska rakieta, oświetlając teren. Teraz pojedynczymi skokami pokonujemy jezdnię i zatrzymujemy się przy żelaznej bramie, nie w pełni zamkniętej. Zaglądamy do środka, cisza. Za bramą murowana budka. Moneta ostrożnie podchodzi i zagląda do środka. Pusto, nie ma nikogo. Ruchem ręki przywołuje nas, cicho naradzamy się. Zostawiamy jednego, reszta zbliża się w cieniu muru do magazynów dworca. Co jakiś czas rakieta oświetla teren, wtedy padamy na ziemię. Światło rakiet pozwala nam zorientować się co do kierunku marszu. Rozpoznajemy dwa stanowiska karabinów maszynowych oraz w dali między budynkami lufę działa. Dalej iść nie możemy, jest zbyt niebezpiecznie. Postanawiamy wycofać się i podpalić magazyny.

W pewnej chwili na tle rozbłyskującej rakiety zobaczyliśmy liczne sylwetki i usłyszeliśmy głosy. Wycofujemy się, to ostatnia chwila. Pozostaje tylko "Miszka", który ma podpalić magazyny i szybko się wycofać. Zostawiamy mu butelki z benzyną a sami szybko wycofujemy się w pobliże murowanej budki. "Miszka" pozostał ponieważ mówił po rosyjsku i w razie wpadki mógł się uratować bo obaj z "Żeńką" założyli niemieckie mundury. Dłużej nie mogliśmy pozostać, rozpoznaliśmy tylko kilka punktów ogniowych, nie było możliwości poruszania się po tak niebezpiecznym terenie. Kryjąc się starannie powoli wycofaliśmy się w stronę bramy. Gdy byliśmy w pobliżu budki, skryliśmy się za nią i daliśmy znak "Miszce" by podpalił magazyny. No i stało się. Pokazał się ogień, w jego świetle widać było poruszającą się wzdłuż magazynów sylwetkę. "Miszka" nie zdążył podpalić następnych lontów bo rozszczekały się karabiny maszynowe. Teren został oświetlony rakietami, zrobiło się widno jak w dzień. Nie mogąc wykonać zadania "Miszka" serwował się ucieczką z niebezpiecznego miejsca w stronę zbawczej bramy i budki, za którą i my się skryliśmy.

Powstało piekło na ziemi. Nie mogliśmy ruszyć się z miejsca, kule gwizdały wokół nas. Trzeba było zdecydować się na odwrót i przebiec kilka metrów do zbawczej bramy, za którą było bezpiecznie. Karabin maszynowy wstrzeliwał się siejąc zniszczenie. Kule wyrywały kawałki muru, które raniły. Trzeba się było szybko decydować by przebiec pod gradem kul. Wsłuchiwaliśmy się w każdą serię i gdy ta się kończyła przebiegaliśmy pojedynczo za bramę. Była to ostatnia chwila, słychać było głosy zbliżających się Niemców i Ukraińców. Zadanie nie zostało w pełni wykonane, ale nie było możliwości dalszego przebywania na tym terenie. "Miszka" działał zbyt pospiesznie i nerwowo, zapalone lonty gasły. Niemcy zauważyli, że się coś dzieje i rozpoczęli ostrzał z broni maszynowej. Za bramą czekaliśmy na "Miszkę", który dobiegł zdyszany, ale cały i zdenerwowany, że nie wykonał zadania i magazynów nie podpalił.

Teraz musieliśmy się szybko wycofać, nie było czasu na wzajemne oskarżanie się. Karabin maszynowy ciągle jeszcze wściekle ujadał, ale my byliśmy bezpieczni. Szybko gęsiego pod murem Syberii przebiegaliśmy w stronę ul. Kolejowej i tam na druga stronę ulicy. Znaleźliśmy się wśród swoich, którzy czekali i cieszyli się, że wracamy cali i zdrowi. Łącznik dowódcy plutonu zaprowadził nas na ul. Łucką do ppr. "Kosa" by zdać relację z wyprawy. Zastępca dowódcy plutonu plut. podch. "Żbik" cały czas obserwował przez lornetkę przebieg akcji na terenie Syberii z ostatniego piętra budynku Garbochemii, ukryty za workami z piaskiem. Niemcy wiedzieli, że z budynku po drugiej stronie mieszczą się posterunki polskie i za wszelką cenę chcieli nas stamtąd wykurzyć. Cały czas wszystkie okna były ostrzeliwane, tak że nie pomagały worki z piaskiem. Do tego cały budynek był ostrzeliwany z działka. Naszym zadaniem było rozpoznanie jego stanowiska i ewentualne zniszczenie, co jak się okazało nie było łatwe.

Gdy dotarliśmy do dowództwa, najpierw poczęstowano nas herbatą i mogliśmy chwilę odpocząć po trudach wyprawy. Około godziny po naszym przybyciu dotarł "Żbik" i wtedy w obecności ppr. "Kosa" zdaliśmy relację z nie w pełni udanej wyprawy. "Żbik" uzupełniał nasze wypowiedzi własnymi spostrzeżeniami. Jak się okazało, nasza wyprawa nie była aż taka bezowocna a to dlatego, że "Żbik" obserwował naszą akcję przez lornetkę i odkrywał stanowiska ogniowe. Dostrzegał to czego my nie mogliśmy zauważyć przy nawale ognia jakim byliśmy zasypani. Najważniejsze, że wróciliśmy cali i zdrowi, nie licząc zadrapań i stłuczeń. Mogliśmy teraz odpocząć na kwaterze mieszczącej się na ul. Śliskiej 50 gdzie musieliśmy jeszcze tej nocy dotrzeć. Po odprawie poczęstowano nas kolacją i po drodze musieliśmy odprowadzić Rosjan do dowództwa na ul. Żelazną 39, gdzie czekał na swoich żołnierzy ppr. "Lech Żelazny". Dotarliśmy wszyscy do dowództwa w drodze do naszej kwatery, przez podwórza Siennej 81 a następnie Żelaznej 37, dalej podkopem pod Żelazną, przez okno na parterze na ulicę Twardą 50, i następnie Twardą do ul. Śliskiej 50. Tu czekała mnie niespodzianka. U ppr. "Lecha Żelaznego" spotkałem swego rodzonego brata Kazimierza Łagodzkiego "Salamandrę", który walczył na Powiślu w zgrupowaniu Krybar, niedaleko od ul. Browarnej 20 gdzie ostatnio mieszkał. Po ranieniu w rękę postanowił przedostać się do Śródmieścia by być blisko rodziców. Okazało się, że tu też może być użyteczny. Został przyjęty do oddziału "Lecha Żelaznego" i pełnił funkcje doradcze. W konspiracji skończył podchorążówkę i miał pewne doświadczenie. Szkolił młodych chłopców przyjętych do oddziału a we wrześniu przeszedł na Miedzianą 18 do dowództwa.

Radość z tego niespodziewanego spotkania była ogromna, do rana rozmawialiśmy ciesząc się sobą. Na drugi dzień razem z bratem poszliśmy do rodziców na ul. Łucką 14, gdzie przebywali oni w piwnicy razem z innymi mieszkańcami domu. Kwaterę i kwatermistrzostwo mieliśmy na ul. Śliskiej 50 w podwórzu na drugim piętrze. Na początku sierpnia panował tu spokój i dopiero pod konie sierpnia Niemcy zaczęli ostrzeliwać ul. Śliską, Pańską, Sienną i Złotą, tak że w krótkim czasie ulice te stały się jednym gruzowiskiem.

Była godzina 6-ta rano, wracaliśmy z fabryki Bormana na kwaterę. W drodze, gdy byliśmy na wysokości ul. Żelaznej usłyszeliśmy silne wybuchy. Niemcy z okolicy dworca Zachodniego ostrzeliwali z ciężkiego działa kolejowego tzw krowy lub szafy. Droga stawała się niebezpieczna, w każdej chwili mogliśmy zginąć. Nikt z drużyny nie wahał się jednak iść naprzód, czuliśmy że coś się może stać. Niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku, do tego brało górę zmęczenie, chcieliśmy odpocząć. Nie było to nam jednak sądzone. Widok jaki zastaliśmy na miejscu przechodził nasze wyobrażenie. Zwały gruzów w miejscu naszej kwatery, zewsząd słychać krzyki i widać zrozpaczonych ludzi biegających po gruzowisku.

Front budynku, oficyna, wszystko legło w gruzach, nasza kwatera na drugim piętrze znikła z powierzchni. Zawalone piwnice pełne ludzi. Wszyscy, którzy mogą odwalają belki i zwały cegieł. Z głębi piwnic słychać jęki i krzyki wołających o ratunek. "Moneta", ja i wszyscy pozostali z naszego oddziału którzy przybyli na wypoczynek zaczynamy ratować zasypanych. Widok wydobytych ludzi jest straszny, pełno krwi, urwane ręce i nogi, pełno trupów. Nie mogę znieść widoku, który muszę oglądać. Po drugiej stronie na Śliskiej 53 jest szpital a drugi szpital na Śliskiej 62 przerobiony z bóżnicy żydowskiej i tu znoszą rannych.

Na frontowej klatce mieściło się kwatermistrzostwo i magazyny żywności. Stropy kilku pięter zwaliły się i przygniotły ludzi tam się znajdujących. Wielu zginęło, inni wołali o pomoc. Przygniotły ich belki stropowe, nie mogli ruszyć się z miejsca. Widziałem ciągle przed sobą sylwetkę mojego kolegi pełnego energii, ratującego zasypanych. Brałem z niego przykład mimo zmęczenia. Nasi koledzy z kwatermistrzostwa zostali przywaleni gruzem a nad nimi wisiały jeszcze dwa piętra zwalonych belek, desek i gruzu. Prosili żeby ich wydobyć, co graniczyło z cudem. Inni chcieli by ich dobić, wiedząc że nie zdołamy ich wydobyć z tej plątaniny gruzów. Sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Trzeba było podjąć męską decyzję i zastanowić się od czego zacząć.

"Żbik" z "Monetą" nie zastanawiali się długo. Ja im pomogłem mimo zmęczenia. Wydobyliśmy kwatermistrza co obyło się bez naruszenia pozostałych , ledwo trzymających się belek. Czekali na ten moment sanitariusze. Jeszcze jeden i jeszcze jeden uratowany. Sytuacja stawała się groźna, wszyscy mogliśmy zginąć. Gdy przesunęliśmy się do przodu i chcieliśmy wydobyć strasznie jęczącego z bólu kolegę wszystko zaczęło się osuwać i sypać. Zostałem zasypany, straciłem świadomość i tylko dzięki ofiarności kolegów przeżyłem. Przytomność odzyskałem dopiero po pewnym czasie w szpitalu na ulicy Śliskiej 62. Niedaleko stąd na Śliskiej 58 m. 12 zastała mnie wojna w 1939 r. i tu mieszkałem do 1940 r.


Ze wspomnień Henryka Stanisława Łagodzkiego, żołnierza Armii Krajowej ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton Stalag IV b, nr jen. 305785 - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

wtorek, 4 sierpnia 2009

Z "Kilińskim"


W momencie wybuchu Powstania Warszawskiego Kedyw Kolegium C wystąpił jako kompania Kedyw Kolegium C, dowodzona przez por. Paszkowskiego (Wiktora), będąca odwodem Dowódcy Obwodu Śródmieście płka "Radwana" - Edwarda Pfeiffera.

Ponieważ kompania ta rozpoczęła swe działania bojowe na terenie działania Batalionu "Kiliński", w dniu 3 sierpnia płk "Radwan" włączył kompanię Kedyw Kolegium C w skład batalionu "Kiliński" jako jego 8 kompanię. W kompanii tej byłem dowódcą III plutonu. Moim zasadniczym zadaniem było opanowanie północnej strony Alej Jerozolimskich na odcinku od Marszałkowskiej do Brackiej, wybudowanie i utrzymanie barykady - przejścia przez Aleje i nie dopuszczenie do korzystania przez Niemców z tej ważnej arterii komunikacyjnej, co zostało w całości wykonane. Mój pluton rozrósł się podczas działań powstańczych do 70 stosunkowo dobrze uzbrojonych ludzi i jego zadania znacznie się powiększyły. Brał on udział w wielu walkach poza zasadniczym terenem swego działania, jak: wsparcie ataku na budynek PAST'y przy ul.Zielnej, przebicie drogi przez Saski Ogród dla wycofującej się Starówki, w której to akcji dowodziłem specjalnie zorganizowaną kompanią szturmową wychodzącą do akcji z ruin gmachu Giełdy, Królewskiej 16 i od strony ul. Granicznej celem uchwycenia przyczółka na Placu Żelaznej Bramy, obrona budynków, a właściwie ruin Gimnazjum Górskiego, o utrzymanie stanowisk w restauracji Cristal (al. Jerozolimskie 10 - Bracka 16) atakowanych od strony Nowego Światu przez oddziały Dierlewangera.

Podczas działań powstańczych pluton mój poniósł następujące straty: 13 poległych, 31 rannych z czego czterech 2-krotnie, a w wyniku odniesionych ran z dalszej walki zostało wyeliminowanych 14, którzy do końca Powstania przebywali w szpitalach powstańczych. Ja byłem ranny jeden raz w prawą rękę, lecz nie przerwałem dowodzenia plutonem.

Zmiany organizacyjne, jakie zostały wprowadzone w połowie września, a to objęcie dowodzenia kompanią przez ppor. Henryka Jakubowskiego "Wojtka" wobec udania się do szpitala por. Paszkowskiego, jak też ponowne podporządkowanie kompanii płk. "Radwanowi" wobec faktycznego rozbicia batalionu im. Kilińskiego, w niczym nie zmieniły zadań mojego plutonu, który do ostatniego dnia Powstania utrzymał powierzone sobie odcinki walki w Alejach Jerozolimskich.


Ze wspomnień Antoniego Bieniaszewskiego, podporucznika Armii Krajowej ps. "Antek", dowódcy III plutonu 8 kompanii Kedyw Kolegium C, batalion "Kiliński" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Żoliborz - początek



Północna część Warszawy obejmowała w czasie okupacji i Powstania Żoliborz z Marymontem, Bielany i Powązki. Od środkowej części miasta Żoliborz oddzielały tory Dworca Gdańskiego, których bocznica załadunkowa oddzielała Żoliborz od Powązek.

Komunikacja z Żoliborzem do reszty miasta odbywała się tylko dwoma ulicami - wiaduktem nad Dworcem Gdańskim, przechodzącym w ul. Bonifraterską oraz Wisłostradą. Oba te połączenia kontrolowała wybudowana przez Rosję Carską w XIX w. Cytadela silnie obsadzona przez Niemców. Między Powązkami i Żoliborzem był brukowany trakt przecinający tory bocznicy, w czasie Powstania również pod niemiecką kontrolą sprawowaną przez kursujący tam pociąg pancerny, ostrzeliwujący Żoliborz, w tym głównie klasztor Sióstr Zmartwychwstania Pańskiego na ul. Krasińskiego róg ul. Stołecznej (obecnie ks. Jerzego Popiełuszki).

Od zachodu i północy Niemcy obsadzili Instytut Chemiczny, szkołę przy ul. Kolektorskiej, CIF (obecnie AWF) i Szkołę Gazową przy ul. Gdańskiej (obecnie tereny ul. Dembowskiego).

Wschodnią granicę Żoliborza stanowiła Wisła, która przez cały czas Powstania była swobodnie dostępna. Jednak 30 września, gdy zaplanowano przejście żołnierzy Żywiciela na praski brzeg, wał wiślany został mocno obsadzony przez Niemców.

Powstanie na Żoliborzu wybuchło dużo wcześniej niż przewidywały rozkazy. O godz. 13.30 na ul. Krasińskiego w okolicy pl. Wilsona doszło do starcia patrolu 9 kompanii dywersyjnej z patrolem niemieckich lotników.

Zgodnie z planem o godz. 17.00 (Godzina "W") miały być zaatakowane i obsadzone następujące punkty oporu: Cytadela, Fort Traugutta, Fort Legionów i Dworzec Gdański. Od zachodu Instytut Chemiczny, Fort Bema, Boernerowo i bateria dział na Burakowie. Od północy Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, lotnisko bielańskie, "Waldlager" (obóz leśny) i Szkoła Gazowa na Marymoncie.

Potyczka, która wybuchła o godz. 13.30 przygotowała Niemców do odparcia przewidzianych ataków. Pojawiły się również czołgi.

Dlatego o godzinie "W" natarcia powstańców zostały krwawo odparte. Wieczorem 1 sierpnia dowódca Obwodu podjął decyzję wycofania się do Puszczy Kampinoskiej, oceniając, że nie ma żadnej szansy na dalsze prowadzenie walki. Około północy oddziały obwodu w sile około 1000 żołnierzy wymaszerowały z Żoliborza, wycofując się po osi Laski - Sieraków. Przed odejściem ppłk Żywiciel sporządził meldunek do komendanta Okręgu o podjętej decyzji z prośbą o dalsze rozkazy.

W godzinach rannych 2 sierpnia Komendant Okręgu polecił łączniczce, która przyniosła meldunek, wrócić na Żoliborz oraz dalej do Puszczy Kampinoskiej i przekazać ppłk Żywicielowi rozkaz natychmiastowego powrotu na opuszczone pozycje. (Łączniczka dotarła w godzinach wieczornych do ppłk Żywiciela w Sierakowie).

Powrotna droga nie była łatwa. Na Kolonii "Zdobycz Robotnicza" 3 sierpnia żołnierze Żywiciela musieli stoczyć ciężką kilkugodzinną walkę z Niemcami, aby wywalczyć sobie drogę do centrum Żoliborza.

Żoliborz nie był jednak przez te kilka dni bezpański. W rejonie pl. Wilsona i na osi ul. Mickiewicza w stronę ul. Potockiej pozostały małe grupy żołnierzy ze zgrupowania rtm. "Żmii" razem z dowódcą. W rejonie ul. Suzina w stronę Słowackiego i Potockiej jak również na pl. Wilsona pozostały plutony OW PPS. W rejonie pl. Inwalidów pozostały grupy żołnierzy ze Zgrupowania Niagara.

4 sierpnia ppłk Niedzielski dotarł ze swymi żołnierzami do centrum Żoliborza. Następnego dnia przeprowadził reorganizację całości dotychczasowego II Obwodu i zarządził przegrupowanie oddziałów.



Ze wspomnień Janusza Andrzeja Tymana, żołnierza AK pseudonim "Dzigan", zgrupowanie "Żbik", pluton 233 - dzieki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

niedziela, 2 sierpnia 2009

Drugi dzień sierpnia trwa...



Noc spędziliśmy w magazynach na Stawkach. Znaleźliśmy tam duży skład panterek, używanych przez niemieckich spadochroniarzy, i naturalnie wszyscy się w nie ubraliśmy. Nadało to naszej grupie wojskowy i jednolity wygląd. Niektórzy z nas poszli do Powstania po cywilnemu. Ja miałem piękne buty z cholewami i frencz oficerski, który gdzieś znalazła pani Płachtowska. Nałożyłem na mundur panterkę i byłem niezwykle dumny z mego wyglądu. Te ubrania przydadzą się nam bardzo miesiąc później, ale o tym potem.

Droga do PKO i Montera była odcięta. Niemcy trzymali trasę wschód-zachód. Pułkownik Radosław dał nam rozkaz udania się na Wolę. Spotkaliśmy tam- gdzieś w okolicy ulicy Wolność (sic!) - chłopców z "Zośki". Antek Wojciechowski i Kolumb jechali naszą ciężarówką. Antek nie mógł chodzić. Prowadzili ją więc we dwóch. Pierwszy zajmował się kierownicą, a drugi pedałami.

Jechali Okopową. W pewnym momencie skręcili w ulicę na prawo. Nagle samochód ruszył wstecz z wielką szybkością. Ulicę zajmował czołg niemiecki odległy o jakieś dwieście-trzysta metrów. Znakomici szoferzy, jeden i drugi, wspaniale koordynowali swe ruchy, i wycofali się, nim Niemcy otworzyli ogień. Czołg został później zdobyty przez nas i "Zośkę". Krzysztof brał udział w jego reperacji. Uruchomiony, służył nam potem przez kilka dni.

Droga ze Stawek na Wolę prowadziła przez Okopową i koło garbarni Pfeiffrów, gdzie pracowałem przez rok w 1943. Robotnicy fabryki, zablokowani Powstaniem na miejscu, zrobili nam owację. Nasz oddział, ubrany w panterki (około siedemdziesięciu pięciu ludzi) przechodził obok nich. Ja maszerowałem przy Stasinku Sosabowskim z Thompsonem pod pachą. Garbarze, uszczęśliwieni widokiem polskiego wojska, poznając eks-kolegę, wrzeszczeli:- Cześć Stach, brawo, hurra!- Czułem się dumny i szczęśliwy, chyba jedyny raz w trakcie dwóch miesięcy Powstania. Był to dopiero drugi dzień i mieliśmy nadzieję na nadejście pomocy- zrzutów- w bardzo bliskim czasie.

W książce Miasto niepokonane (autorstwa Kazimierza Brandysa) znajduje się fotografia naszej grupy- chyba jedyna z całego okresu Powstania. W ogrodzie, gdzieś na Woli, oznaczyliśmy białymi prześcieradłami duży prostokąt dla samolotów na zrzuty. Niestety, niebo było puste.

Fotografia grupy żołnierzy Kolegium A zrobiona na Woli.
Stanisław Likiernik stoi w trzecim rzędzie, jako dziewiąty od prawej strony fotografii

Tegoż dnia, 2 sierpnia, zostałem wysłany przez pułkownika Radosława z patrolem do szpitala św. Zofii, zajętego przez policję niemiecką. Mój raport był nadzwyczaj prosty: budynek w dalszym ciągu w posiadaniu Niemców.

Radosław miał na sobie pelerynę i hełm, i takim go widziałem wtedy, pierwszy i ostatni raz podczas Powstania.

W przeddzień na Woli- inspekcja generała Bora-Komorowskiego (mój ojciec znał go dobrze z któregoś pułku kawalerii i miał o nim bardzo pozytywną opinię jako o znakomitym jeźdźcu). Pułkownik Radosław wysłał naszą grupę pod dowództwem Stasinka Sosabowskiego z zadaniem opanowania szpitala św. Zofii na rogu Żelaznej i Leszna.

Po drodze spotkało nas niezwykle serdeczne przyjęcie ludności Woli, która przyniosła nam, co miała najlepszego: chleb, konfitury... Co tylko mogła. Było to wzruszające, tym bardziej gdy wiemy teraz, że wszyscy zostali zamordowani kilka dni później...



Ze wspomnień Stanisława Likiernika, którego działalność została przedstawiona w literackiej i fabularnej formie w książce Romana Bratnego "Kolumbowie" (postać Skiernika). W czasie Powstania Warszawskiego jego szlak bojowy przebiegał przez Wolę, Stare Miasto i Czerniaków w szeregach Zgrupowania "Radosław". Trzykrotnie ranny, został odznaczony Orderem Wojennym "VIRTUTI MILITARI" klasy V-ej. Kilkakrotnie w czasie Powstania był o krok od śmierci m.in. wraz z grupą z batalionu "Zośka" przebił się przez Ogród Saski ze Starego Miasta do Śródmieścia. - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

Walka




Grupa żołnierzy z plutonu por. "Torpedy" pod murem cmentarza żydowskiego na ulicy Okopowej.
Stoją od lewej: Marian Ławacz ps. "Marek", Krystyna Trzaska ps. "Krysia", Zenon Jackowski ps. "Adaś", Danuta Aniszewska ps. "Danka", Zbigniew Wojterkowski ps. "Sowa", klęczy Jan Romańczyk ps. "Łata
"

Nastąpiły trudne dni walki. Zrozumieliśmy, że pomocy nie otrzymamy, że amunicji jest niewiele i każdy pocisk musi trafiać celnie. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy zrzutów. Potrzebowaliśmy amunicji i broni, bo mieliśmy wielu ochotników, których trzeba było uzbroić. Nam też by się jeszcze dodatkowej broni przydało.

4 sierpnia po południu otrzymałem rozkaz zajęcia wraz z kilkoma kolegami budynku po drugiej stronie ulicy Żytniej, przed barykadą, nie zajętego przez nikogo. Rozkaz wykonałem i po dokonaniu rozeznania dostrzegłem, że na rogu ulic Okopowej i Leszno, w fabryczce mydła Majdego, poruszają się Niemcy. Wraz z trzema kolegami uzbrojonymi w karabiny, udaliśmy się na strych, gdzie były otwory w murach. Koledzy zajęli stanowiska przy otworach. Każdy wybrał innego Niemca i na komendę jednocześnie strzelili trafiając trzech Niemców. Niemcy na ślepo otworzyli ogień nie robiąc nam żadnej szkody.

6 sierpnia na ulicy Żytniej i Okopowej zluzował nas pluton por. "Sarmaka", a my zostaliśmy odkomenderowani do fabryki Kamlera. 7 sierpnia zostaliśmy skierowani do Monopolu Tytoniowego na ulicy Dzielnej. W nocy z 7 na 8 sierpnia przeszliśmy do garbarni Pfeiffera na ulicy Okopowej.

10 sierpnia zostałem przez swojego dowódcę, por. "Torpedę", wysłany jako łącznik do dowódcy batalionu kpt. "Niebory". Kapitana nie było w swojej kwaterze, usiadłem więc na rozłożonej macie w pobliżu kwatery i czekałem. Obok mnie siedział również żołnierz, który zainteresował się moją "Błyskawicą" (pistolet maszynowy polskiej produkcji). Pokazałem mu ją dokładnie i wyjaśniłem jej działanie. Poprosił bym dał mu ją do ręki. Wyjąłem magazynek i spełniłem jego prośbę. Następnie poprosił, bym mu ją dał całą z magazynkiem, zabezpieczoną. Spełniłem również tę jego prośbę. Spuściłem iglicę, bo takie zabezpieczenie miała "Błyskawica", włożyłem magazynek, podałem mu ją i obserwowałem, co będzie z nią robił. W tym czasie powstał tumult, że idzie dowódca. Odwróciłem głowę i w tej chwili usłyszałem szczęk mojej "Błyskawicy" i zobaczyłem, jak ten żołnierz odciągnął iglicę i naciska spust. Nagłym ruchem ręki skierowałem lufę do podłogi i padła seria pod nogi kapitana "Niebory". Grupa oficerów towarzyszących kapitanowi "Nieborze", wzięła mnie w obroty i chciała postawić pod sąd wojenny. Z opresji wyratował mnie kapitan "Niebora", który powiedział: "Co chcecie od niego, żeby nie przytomność jego działania, ja bym już nie żył." Dostałem meldunek i zamyślony poszedłem na kwaterę.


Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości

sobota, 1 sierpnia 2009

Wola - początek

1-szy sierpnia. Tego dnia nie odbyło się zaplanowane na godzinę 17-tą zebranie konspiracyjne. Od godz. 16-tej czekaliśmy z kolegą Kazikiem Szeromskim ("Reszka"). Zebrania odbywały się w moim mieszkaniu w Warszawie przy ul. Łuckiej 14. O godz. 16.30 przyszła łączniczka i powiedziała, że wszystkich zawiadomiła i zebranie się nie odbędzie. Gdyby ktoś przyszedł to niech się zgłosi do najbliższego oddziału AK walczącego w okolicy zamieszkania. Oznajmiła, że Powstanie ma wybuchnąć o godz. 17.00. Tak też się stało. Z balkonu mojego mieszkania widzieliśmy oddziały maszerujące w zwartym szyku wzdłuż ulicy Wroniej w kierunku Chłodnej. Obserwację mieliśmy utrudnioną ze względu na ostrzał od ul. Towarowej. Rodzice jeszcze nie wrócili z miasta. Zostawiłem kartkę, że niedługo wrócę. Zdecydowaliśmy razem z Kazikiem, że przyłączymy się do jakiegoś oddziału, ale to nie było takie łatwe. Z ulicy Wroniej skierowano nas na pl. Kazimierza a stamtąd na ul. Sienną 63. Lecz i tu nie byliśmy długo. Trafiliśmy na oddziały dopiero się organizujące, nie posiadające broni a my chcieliśmy walczyć za wszelką cenę. Tu siedzieliśmy jak inni w oczekiwaniu na broń, która nigdy nie miała nadejść. Około północy dołączyliśmy do patrolu, który kierował się na ul. Grzybowską do browaru Habersbuscha. Cały czas pod silnym ostrzałem chyłkiem pod murami przebiegaliśmy ulicę. Nad ranem z 1-szego na 2-go sierpnia 1944 r. dotarliśmy do browaru. Tu pełno ludzi, ruch jak w ulu, jedni wchodzą, drudzy przechodzą, biegają łącznicy z meldunkami. Większość jednak śpi na stołach i ławach, są już pierwsi jeńcy niemieccy zamknięci w garażach od ul. Grzybowskiej.

Tu właśnie spotykam wielu kolegów i znajomych. Nikt nie posiada broni, ale każdy się rwie do akcji, każdy chce walczyć ze znienawidzonym wrogiem. 2-go sierpnia nadal nie zorganizowani, a jest nas już trzech bo dołączył do nas Mietek Chonorowicz "Rondel". Kierujemy się w stronę ul. Pańskiej i Siennej gdzie dołącza do na Tadek Tarczyński "Moneta" oraz na Siennej Sylwek Zgodziński. Jest nas pięciu więc po krótkiej naradzie i za poradą starszych postanowiliśmy pomóc przenieść paczki z granatami tzw. sidolki z placu Grzybowskiego 8 na plac Kercelego. Zadanie okazało się bardzo trudne. Ulica Twarda jest nie do przebycia, wszędzie pełno trupów. To ostrzał z Pasty. Trzymają w szachu cały pl. Grzybowski i ul. Twardą. Kule gwiżdżą a my skokami od bramy do bramy przebiegamy pojedynczo pod murami. Ludzie ostrzegają nas byśmy nie szli w tym kierunku ze względu na ostrzał i gołębiarzy pojawiających się na przyległych dachach. Nie słuchamy ostrzeżeń, chcemy walczyć a to jest jedyna szansa na zdobycie broni. Szczęśliwie dotarliśmy w pobliże kościoła Wszystkich Świętych, teraz tylko przebiec jezdnię i będziemy na miejscu. Zbieramy się na odwagę i pojedynczo, klucząc dopadamy zbawczej bramy. Cekaem tłucze zachłystując się całymi seriami. Wyczuwamy małą przerwę między seriami i wtedy przebiegamy. Jesteśmy wszyscy na miejscu, nikt nie został ranny. Jesteśmy już zahartowani po pierwszym zetknięciu się z niewidzialnym nieprzyjacielem. Nie zważając na kule gwiżdżące od czasu do czasu jesteśmy jakoś bardziej pewni siebie.

Tu w wytwórni konspiracyjnej odbieramy po dwie paczki z granatami, razem 10 paczek i z tym bagażem dość ciężkim i zajmującym obie ręce mamy dotrzeć pod ostrzałem na pl. Kercelego.
Jeszcze naprawdę nie wiadomo gdzie jest nieprzyjaciel. Ale gdzie są przyjaciele to dobrze wiedzieliśmy - to cała ludność Warszawy. Kobiety i starcy, wszyscy nam pomagali i ostrzegali przed ostrzałem, wskazywali wolną drogę. Karmili nas, rozdawali kanapki, słodycze i papierosy. Byliśmy zbudowani tym wielkim patriotyzmem wśród tylu prostych kobiet. Wracamy teraz inną drogą. Już są poprzebijane przejścia między podwórzami i domami. Wszyscy rozbijają grube mury piwniczne, widocznie przewidzieli, że później będzie to jedyna droga komunikacyjna. Tylko te kobiety umęczone przez długie dni powstania nie będą już tak serdeczne jak w pierwszych dniach. Teraz jednak jest wielki entuzjazm. Wszyscy chcą walczyć z okupantem, każdy na swój sposób. Nasza piątka nie jest już bezbronna. Dostaliśmy po dwa granaty w celach obronnych. Jesteśmy uzbrojeni, ale przed nami długa droga. Klucząc podwórzami, schodząc często do piwnic posuwamy się Twardą do Pańskiej, Pańską do Wroniej. Tu jest trochę spokojniej, tylko gołębiarze zza komina posyłają nam od czasu do czasu serię. Ulica Wronia jest na razie spokojna, musimy tylko szybko przebiegać przecznice z Prostą, Łucką, Grzybowską i Krochmalną bo tam z Syberii jest ciągły ostrzał. Między wylotami jest spokojnie, ludzie stoją na ulicach i rozmawiają. Pytają dokąd idziemy.

Dopiero przy ul. Chłodnej musimy zatrzymać się na dłużej. Tu całą szerokością ulicy atakował nieprzyjaciel. Z daleka na Wolskiej sunęły czołgi a za nimi piechota. Ostrzał był silny tak z broni maszynowej jak i z dział czołgowych. Z boku od lewej jakiś oddział niemiecki atakował barykadę, która była usytuowana na całej szerokości jezdni ul. Wroniej.

Obrońców barykady było trzech, mieli pistolet, kb oraz jeden granat. Nasza piątka zuchów bardzo się przydała, pomogliśmy obronić barykadę. Niemcy atakujący bezpośrednio musieli się cofnąć, pomogły nasze granaty. Nie spodziewali się widocznie oporu. Plac Kercelego był w rękach powstańców i właśnie oni przyczynili się do odparcia nieprzyjaciela. Przed przejściem na drugą stronę ul. Chłodnej ukryliśmy nasze nie zużyte granaty w W.C. by wracają je zabrać. Baliśmy się, że nam je odbiorą. Po ustaniu ostrzału ul. Chłodnej przebiegliśmy jezdnię i już bez przeszkód dotarliśmy do dowództwa gdzie oddaliśmy granaty i jakiś list, który miałem przy sobie. Powiedzieliśmy, że odparliśmy atak na barykadę i straciliśmy kilka granatów a pragnęlibyśmy odzyskać je z powrotem. Oficer z dowództwa podziękował nam za dzielną postawę i odwagę i wręczył nam po jednym granacie. Pytał czy chcemy zostać czy wracamy z powrotem. Zdecydowaliśmy wracać bo zostawiliśmy ukryte granaty. Z drugiej strony chcieliśmy zostać widząc dość dobrze uzbrojonych powstańców i do tego jeden czy dwa czołgi i samochód pancerny poruszające się swobodnie po placu Kercelego i powstańców na czołgach. Czołgi prawdopodobnie włoskiej produkcji zostały w tym ataku zdobyte przez oddziały Parasola.

Zapadła wspólna decyzja, że wracamy na nasz teren zamieszkania. Tam też jesteśmy potrzebni. Nie bez żalu opuszczamy serdecznie żegnani przez dowództwo AK. Skrawek wolnej Warszawy, ulice pełne ludzi, okna udekorowane biało-czerwonymi flagami. Znów zapuszczamy się w pustą ulicę Wronią, przeskakujemy szybko jezdnię ulicy Chłodnej - w tej chwili spokojnej i z niecierpliwością biegniemy do WC w podwórzu po nasze ukryte granaty. Jesteśmy uzbrojeni - hura, hura. Nie boimy się nieprzyjaciela, będziemy walczyć, zdobędziemy broń. Jest w nas jakaś siła i wola walki, przecież pomogliśmy odeprzeć atak nieprzyjaciela.

Jesteśmy głodni, powoli zbliża się zmrok. Na ul. Krochmalnej jakaś kobieta zaprasza nas do mieszkania. Talerz gorącej zupy, kubek herbaty znów stawia nas na nogi. Zostajemy zaopatrzeni na drogę w papierosy i słodycze. Po drodze dowiadujemy się, że w magazynach obok Agrila jest benzyna w beczkach (Agril mieścił się na ulicy Grzybowskiej). Teraz prowadzi nas Mietek, to on mieszka prawie obok, na ul. Łuckiej 18 i tam jest zaplecze magazynu. Przechodzimy przez jakieś podwórza i płoty. Nic prawie nie widać, wszędzie ciemno, tylko coraz gęściej bzykają kule. Widzimy pełne beczki benzyny, ale trzeba znaleźć jakieś naczynia, żeby ją przelać. Tu nie ma nic, postanawiamy iść po butelki i bańki bo przecież i ja mieszkam w pobliżu. Nagle silny wybuch wstrząsa powietrzem, lecą cegły i kawałki gruzu. Nie możemy zrozumieć co się stało, wczołgujemy się pod jakieś beczki i czekamy co nastąpi dalej. Zrozumieliśmy, że jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie, możemy w każdej chwili wylecieć w powietrze. Kurz zatyka nozdrza, boimy się w ten sposób zginąć. Postanawiamy się wycofać i przyjść w ciągu dnia gdy będzie spokojniej. Dopiero na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że to Niemcy wysadzili się w szkole przy ul. Chłodnej 11 róg Waliców.

Nie było nam jednak pisane wrócić na drugi dzień po benzynę. Plany się zmieniły, wycofując się spotkaliśmy patrol, który wyruszył z Haberbuscha w celach rozpoznawczych by zbadać gdzie znajdują się Niemcy. Było ich trzech, mieli pistolet i dwie butelki z benzyną, ochoczo więc przyjęli naszą piątkę uzbrojoną w granaty. Tak więc zamiast transportowania benzyny znaleźliśmy się w patrolu, który skierował się Grzybowską w stronę Ciepłej. Znaleźliśmy się w pobliżu Hali Mirowskiej, potem wracaliśmy Krochmalną do browaru. Tu dało o sobie znać zmęczenie. Wypiliśmy po kubeczku gorącej kawy i usnęliśmy przy stołach nie zważając na ruch tu panujący.




Ze wspomnień Henryka Stanisława Łagodzkiego, żołnierza Armii Krajowej ps. "Hrabia", "Orzeł", zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton Stalag IV b, nr jen. 305785 - dzięlk uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

W szeregach batalionu "Bończa"


Działalność konspiracyjną rozpocząłem w 1942 roku dzięki naszemu wychowawcy, który jak się później dowiedziałem był opiekunem drużyny harcerskiej, w 165 szkole powszechnej, do której uczęszczałem. Braliśmy udział w Małym Sabotażu realizowanym przez "Zawiszaków", najmłodszą grupę Szarych Szeregów. Gdzieś od miesiąca maja 1944 r. dostaliśmy zadanie spisywania pojazdów wojskowych, jakie udawały się w kierunku wschodnim oraz tych, które z tamtego kierunku wracały. Spisywaliśmy ich znaki przynależności do poszczególnych jednostek wojskowych wymalowane na maskach; te dane przekazywane do odpowiednich komórek wywiadu pozwalały ustalać translokacje wojsk niemieckich. Dla nas najbliższym takim punktem był Nowy Zjazd.

W końcu lipca przez kilka dni mieliśmy dyżury u "Ratolda" (Janusz Zadarnowski) na ul. Bugaj, w tak zwanym "Czerwonym Domu", tam też zastała nas "Godzina W". W godzinach popołudniowych dostałem polecenie dotarcia do Ratusza, gdzie miał być nasz Szczepowy "Andrzej Babinicz" (Andrzej Zajdler) . Po nieudanej wyprawie, już o zmroku wracałem na Bugaj. Nie dodarłem do Janusza i do rana utknąłem w "Domu Profesorów", który podczas walk też był jednym z bastionów Starówki.

Rano podjęliśmy decyzję włączenia się do któregoś z oddziałów. W ten sposób wchodząc na Rynek Starego Miasta pod numerem 10 lub 14 zostaliśmy przyjęci przez dowódcę 102 kompanii chorążego "Mierosławskiego" (Zdzisław Mayzner) oraz szefa kompanii sierżanta "Lopka" (Stanisław Kwiatkowski), który skierował nas do drugiego plutonu kpr. pchor. "Zakrzewskiego" (Zdzisław Biernacki). W ten sposób zostałem łącznikiem sierżanta "Cichego" (Mieczysław Cichalewski). Pierwsza kwatera plutonu była na Piwnej, w garażach zakładu pogrzebowego Łopackiego.

W dniu 1 sierpnia nasza 102 kompania miała, posuwając się ulicą Nowy Zjazd w kierunku mostu, wspierać 103 kompanię, której zadaniem było zdobyć przyczółek Mostu Kierbedzia. Zadanie na pozór bardzo proste tyle, że w danej chwili okazało się niewykonalne i w konsekwencji wręcz zabójcze. Kompania 103 przypadkowo wykryta tuż przed godziną "W" została zmasakrowana przez okopaną nad Wisłą obsługę działek przeciwlotniczych. Z 47 żołnierzy 42 wraz z dowódcą pozostało na przedpolu. Po latach zainteresowałem się jak wyglądało współdziałanie przy tej operacji od strony Pragi. Tam oddziały dotarły jedynie do Kościoła Św. Floriana, a zdobycie przyczółka Mostu Poniatowskiego i Średnicowego zakończyło się z podobnym skutkiem tyle, że mniej tragicznie.

102 kompania zanim zdążyła się wychylić z punktu wyjściowego przy Placu Zamkowym, została przygwożdżona silnym ogniem od strony mostu, a kilkunastu chłopców, którzy mając jeden karabin i kilka granatów, a przed soba odkryty terenu jakim był Wiadukt Pancera, zostali na szczęście wycofani przez dowódcę kompanii, bo najprawdopodobniej podzieliby los kolegów ze 103.

Podobnie 101 kompania będąca po naszej lewej stronie, która miała zaatakować okopaną na Podzamczu artylerię przeciwlotniczą, została pokryta ogniem z broni maszynowej oraz działek i musiała zrezygnować z ambitnych planów, tym bardziej że, ich uzbrojenie też było raczej symboliczne.

Pierwsze dwa dni na naszym odcinku bezpośrednich starć nie było, co pozwoliło na zorganizowanie kwater, umocnienie pośpiesznie budowanych barykad, uzupełnienie stanów osobowych oddziału i uzbrojenia. 4 sierpnia zorganizowano wyprawę na Stawki, w której brałem udział razem z kolegami. Przytargaliśmy umundurowanie prawie dla całej kompanii, były tam mundury grenadierów pancernych oraz panterki. Dzisiaj zastanawiam się, jak to się stało że my 14-to 15-to letni chłopcy, często o nikłej posturze, nie mieliśmy kłopotów z dopasowaniem mundurów. Wreszcie poczuliśmy się żołnierzami. Biegnąc na Rynek Starego Miasta spotkałem swojego kuzyna Maćka Lewandowskiego, który mieszkał na Piwnej. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy u "Bończy" załatwił sobie przeniesienie z PAL-u i dołączył do naszego batalionu.




Ze wspomnień Andrzeja Rumianka,żołnierza Armii Krajowej ps. "Tygrys" zgrupowanie "Róg", bat. "Bończa", 102 kompania - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944

Uzbrojeni i bezbronni

01.08.1944

Około piątej od strony Śródmieścia doszedł odgłos odległej strzelaniny, a po paru minutach było ją słychać zewsząd. Tylko Powiśle wydawało się względnie ciche. Powstanie zaczęło się, a ja byłem w domu, część mojego działonu na Mokotowie, a dowództwo na Woli.

Zabierając rodzinne złoto, autor przedostaje się przez Śródmieście w którym trwają walki na Wolę, gdzie znajduje się punkt zbiórki jego oddziału. Dociera do browaru Haberbusza w którym koncentruje się jego batalion o nazwie "Chrobry". Jego kompania jest dowodzona przez porucznika Lisa.

Raz po raz roznosiła się wieść o nadejściu broni. Natychmiast ustawialiśmy się w dwuszeregu, licząc się przy błękitnym świetle latarek i spisując pseudonimy. Maszerowaliśmy albo przepychaliśmy się tam, gdzie miano ją rozdawać, kluczyliśmy po piwnicach i korytarzach browaru, mokliśmy na deszczu. Woda ściekała mi do butów. Ciemne niebo rozjaśniały łuny pożarów. Bałem się zgubić, by nie być ostatnim po broń - i tak przechodziła godzina za godziną, aż zaczęło świtać. W wirze setek nieznanych twarzy zaczynałem już odróżniać niektóre... Strzelec Groźny, wielki kudłaty łeb, czerwona, bezczelna gęba, odszczekuje się dowódcom. Tamten znowu z naganem na powrozie zarzuconym wokół szyi. Piegowaty podporucznik w granatowej cyklistówce, Konar czy coś takiego. Ppor. Tytus - chudy, drobny, o kościstej twarzy i wpadniętych oczach a la Goebbels. Rysował się już podział na powstańców pierwszej i ostatniej kategorii, uzbrojonych i bezbronnych.

Co jakiś czas wpadał na podwórze browaru oficer po ochotników na wypad. Tak zobaczyłem po raz pierwszy wysokiego, postawnego, łysiejącego blondyna w randze kapitana. Potrzebował kilku "chłopów z jajami". Wyrażał się oględniej od młodszych oficerów. Zgłosiłem się i ja. Rzucił na mnie okiem, ale wybrał innych. Na wypad brano głównie uzbrojonych, a innych tylko wtedy, gdy wykazywali wyjątkowego żołnierskiego ducha. Sądzę, że może bagnet, długi fiński nóż, a na pewno i średniowieczny łuk by wystarczył. Wkrótce dowiedziałem się, że był to dowódca batalionu kpt. Sosna. Oficerowie poprzyczepiali sobie gwiazdki, ale reszta nie miała żadnych odznak. Dowódca mojej kompanii, śniady brunet o krzywym nosie, por. Lis, jest kawalerem krzyża Virtuti Militari. Otrzymał go w 1939 roku.

Dostaliśmy się w łapy tego podporucznika w granatowej cyklistówce, o tłustej, piegowatej twarzy, niewyparzonej mordzie i ohydnym głosie. Wciąż musztrował, poganiał, przeganiał, wyzywał i spoglądał na nas z obrzydzeniem.

- To nie harcerstwo - wydzierał się - to jest wojsko.

Usłyszawszy to po raz pięćdziesiąty czy setny, odczułem mdłości. Co by się zrobiło czy powiedziało, wyzywał od harcerzy. Na widok swojego plutonu, jak ktoś później trafnie zauważył, dostawał wzwodu języka. Pojawiali się też inni nieznani podporucznicy, podchorążowie, podoficerowie. Ustawiali nas, odliczali, musztrowali, zapisywali, rugali.

Kanonada zaczęła się nasilać. Podobno czołgi przebijały się Towarową do Wolskiej i wycofywały na zachód. To znowu jakoby wracały z zachodu i z Wolskiej skręcały w Towarową. Pojawili się ranni. Wyobrażałem sobie Powstanie jako wielką przygodę - "na oklep na koniu, kochanka w jednej ręce, rewolwer w drugiej", jak podkpiwał ze mnie mój przyjaciel Lolek marksista.

A tu siedzę w browarze, staję na baczność, robię zwroty, przysłuchuję się opowieściom o tych, co walczą i czekam na przydział broni. Boję się nawet robić coś na własną rękę, bo skreślą z listy powstańców jako dezertera i broni już nigdy nie powącham. I tak ciągnie się ten okropny dzień. Ci, co walczą, wracają z linii już częściowo przystrojeni w niemieckie uniformy. Jeśli mundur nie pasuje, wymieniają między sobą, rzadziej przehandlowują. Podaż mała, popyt ogromny. Niemiecka czapka, kurtka, pas, nie mówiąc już o hełmie, jest przedmiotem dumy i podziwu. Oficerowie, zwłaszcza starsi wiekiem, na ogół ubrani są po cywilnemu albo noszą części polskich przedwojennych mundurów. Tłum powstańczy jest w zasadzie odziany po cywilnemu, z pewnym odchyleniem w stronę żołniersko-sportowo-robotniczą. Tu i ówdzie nakrapiany wojskowymi czapkami, kurtkami, spodniami - jasnozielonymi przedwojennej armii polskiej, szarozielonymi Wehrmachtu i trawiastymi niemieckiej policji. Wiatrówki, drelichy, bryczesy, buty narciarskie, granatowe uniformy, czapki tramwajarskie, kolejarskie, furażerki, cyklistówki, berety. Wyróżniają się pasy: fryzjerskie do ostrzenia brzytew, niemieckie z napisem Gott mit uns i ozdobne oficerskie, jasnobrązowe, inkrustowane mosiądzem. Aby zapobiec rozstrzelaniu w razie dostania się do niewoli, każdy ma biało-czerwoną opaskę na lewym ramieniu.

Po paru dniach przyszedł rozkaz - przełożyć opaski z lewego na prawe. Powodem tego było, iż coraz więcej powstańców nosiło niemieckie mundury i zachodziła obawa, że jeden Polak może zabić drugiego. Przy strzelaniu, zwłaszcza z rewolweru, prawe ramię jest lepiej widoczne od lewego, więc opaski miały zapobiegać omyłkom.

Najoczywiściej rozkaz ten nie miał sensu. Niemcy zapewne doświadczali podobnych trudności w rozpoznawaniu własnych żołnierzy, a biorąc pod uwagę, że posiadali oni olbrzymią przewagę ognia, zamieszanie i trudności we wzajemnej identyfikacji mogły tylko powstańcom wyjść na korzyść. Poza tym Polak do bałaganu przyzwyczajony, a Niemiec traci głowę.

W przerwach między zbiórkami pętam się po podwórzu browaru, a dookoła wre bój. W Warszawie Powstanie, bitwa na wschodnim przedpolu stolicy, front od Bałtyku do Morza Czarnego, Włochy, Normandia. A tu, u Haberbusza, nie wiadomo, co się gdzie indziej dzieje i to nie z braku wiadomości, ale z nadmiaru. Czego się tu nie słyszy: Rosjanie przerwali front i obchodzą Warszawę od zachodu, Grodzisk już zajęty, Wehrmacht buntuje się i tylko SS walczy, Mokotów i Żoliborz są oczyszczone z wroga, Niemcy walczą tylko z Rosjanami, w Normandii poddają się Amerykanom. Na ogół obowiązuje zasada, że im dalszy teatr wojenny, tym pomyślniejsze wiadomości. Wydaje się, że najtwardszy opór stawiają Niemcy w naszej dzielnicy.

Środkiem mego świata jest browar Haberbusza, a zwłaszcza jego podwórze. Sanitariuszki, jak zgłodniałe wilczyce, przepychają się do nielicznych rannych, aby pierwszy raz w życiu założyć opatrunek na prawdziwą ranę. Trzeba stać na nogach cały czas i niczego nie spuszczać z oka, by pierwszemu dopaść gdzie należy, nim zaczną rozdzielać broń. Teraz już nie mówią o broni z tajnych magazynów, ale tylko o tej zdobytej na Niemcach.

Z browaru wyruszają grupy wypadowe na linię. Linia to coś nieokreślonego, zbieranina nazw: Towarowa, Twarda, Waliców, Chłodna, Krochmalna, Grzybowska, Wronia, Ogrodowa, Nordwache [Nordwache - komenda niemieckiej policji na Warszawę Północ]. A wieści zmieniają kierunek jak fale w oku cyklonu. To Towarową uciekają płonące czołgi obrzucane butelkami z benzyną, politurą, pokostem, spirytusem, eterem. To znów na odmianę Towarową toczą się zwycięskie czołgi, domy stają w ogniu, ulica zasłana trupami. I tak powoli dla nas, zgromadzonych w browarze, ulica Towarowa staje się najważniejszym frontem drugiej wojny światowej.
Po południu nastrój się pogarsza, w każdym razie mój nastrój. Nieuzbrojeni będą odesłani do domu. Tak się kończy sen o szpadzie. Czołgi znowu kręcą się w pobliżu. Gdzie spojrzeć - dymy pożarów.
Przystanąłem obok wartownika w bramie browaru. Uzbrojeni, choćby tylko w byle pukawkę, zaczynają odnosić się do nas jak do bandy dekowników i tchórzów. Ale ten powstaniec nie zadziera nosa, choć ma i karabin, i niemiecki hełm. Kulomiot strzela wzdłuż ulicy. Pierwszy raz słyszę zgrzyt kuł ślizgających się po murze. Dostaję mdłości, brakuje mi powietrza. Robię jednak wysiłek, by nie przerwać rozmowy. Wartownik wyjął lusterko z kieszeni, przetarł, ostrożnie wysunął je poza załom ściany i patrzy w odbiciu w stronę, skąd strzelają. Nagle uderza mnie coś niezwykle oczywistego, że strzelić to nie znaczy trafić, że kula, która przelatuje o krok od mego brzucha, jest równie niegroźna jak ta, która leci o kilometr, i nawet mniej groźna od nie wystrzelonej. Odczuwam wielką ulgę.


Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944