środa, 19 listopada 2008

Pierwsze lata "wolności" cz. 3


W celi 35 siedzieli żołnierze warszawskiej i wileńskiej AK, a także Niemcy. Tu trzymano m.in. Ślązaka Grzymka, który w 1939 r., przebrany w polski mundur, był wśród atakujących radiostację w Gliwicach. Któregoś dnia pojawił się w celi doktor Sejbold, niemiecki lekarz odsiadujący karę za zbrodnie wojenne. Pierwszy raz zetknąłem się z nim w X pawilonie. Odezwałem się tam do niego po niemiecku za co dostałem burę od oddziałowego. Seibolt zapamiętał mnie. Podszedł do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Przed przeniesieniem do celi 35 asystował on przy wykonywaniu więziennych wyroków śmierci. Któregoś dnia opowiedział mi jak się to odbywa. Dr Seibolt uczestniczył przy wszystkich z nich, był lekarzem stwierdzającym zgon. Mój rozmówca nie spodziewał się, że go wypuszczą do celi ogólnej. Nie wiem co się później z nim stało.

Katem był funkcjonariusz Szymański, popularnie zwany przez więźniów "generał smród". Wywołanego z celi prowadzono do naczelnika więzienia, gdzie byli już prokurator i obrońca. Naczelnik więzienia informował skazanego, że wyrok został zatwierdzony, a prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Strażnicy brali nieszczęśnika pod ręce i prowadzili w kierunku małego domku za 10 pawilonem. Kiedy skazańca doprowadzano do drzwi, Szymański - oddziałowy z pawilonu 10, wyciągał Colta kaliber 11,4 i strzelał ofierze w tył głowy. Bezwładne ciało otwierało drzwi i wpadało do pomieszczenia, którego podłoga była wysypana grubą warstwą piasku. Następnie do środka wchodził dr Seibolt i stwierdzał zgon. Rano wywożono ciało w nieznanym kierunku.

Przerzucono mnie do innej celi i zrobiono celowym, ale byłem w niej krótko, bo przeniesiono mnie do innej celi za krytykę przodownika. W nowej celi przyjęto mnie serdecznie, było w niej wielu znajomych. Gdy wszyscy się ze mną przywitali, podszedł do mnie starszy pan i spytał skąd jestem. Gdy odpowiedziałem, że z Warszawy powiedział, że miał rodzinę o tym nazwisku w Warszawie. zapytałem się gdzie. Gdy odpowiedział, że na Żurawiej pod 30, to zapytałem jak się nazywa. Okazało się, że to Wiktor Bernard, mój krewny ze strony mojej babki. Jego mama i moja babka były rodzonymi siostrami. Wuj całą wojnę pływał w konwojach brytyjskich jako oficer nawigacji. Po wojnie przyjechał do kraju i znalazł się w więzieniu - taka polska dola. W celi poznałem także księdza Zator-Przetockiego pochodzącego ze Lwowa, bardzo wielkiego patriotę.

W więzieniu mokotowskim otrzymałem wyrok rewizji mojej sprawy i dowiedziałem się, że odpadł artykuł 4. Artykuł 86 KKWP zamieniono na artykuł 28 w związku z 86 i zmniejszono karę z tego artykułu na karę 10 lat więzienia, łagodząc ją na podstawie amnestii 1947 roku na karę 5 lat więzienia. Kara z art. 3 z dekretu o ochronie państwa została utrzymanał w mocy i wyznaczono mi karę łączną 15 lat więzienia. Z tą karą pojechałem do więzienia karnego we Wronkach.


W styczniu 1951 roku wraz z innymi więźniami znalazłem się we Wronkach. Zajechaliśmy o zmierzchu, ustawiono nas w kolumnę i ostrzeżono, że za każdą próbą opuszczenia kolumny będą strzelać. Ponieważ było ciemno wprowadzono nas do budynku. Przy transportach, które przyjeżdżały w dzień, bez względu na porę roku i pogodę więźniów rozbierano i rewidowano na podwórku. Staliśmy i czekaliśmy na swoją kolej rewizji.

Podszedł do mnie oddziałowy i zabrał mnie na rewizję. Półgłosem powiedział do mnie: "Ja będę krzyczał, lecz ty nic sobie z tego nie rób, tylko się ubierz w bieliznę zawiąż dobrze koc z rzeczami i uważaj żebyś jak najmniej dostał". Potwierdzająco mrugnąłem do niego i zachowywałem się zgodnie z otrzymaną instrukcją. Nie obyło się jednak bez razów. Jakiś więzień upuścił swój koc z rzeczami na schodach, musiałem zwolnić, a zbir oddziałowy dopadł mnie i uderzył kluczem. Mimo bielizny, którą miałem na sobie, zranił mnie do krwi.

Umieszczono nas na oddziale I c. Był to oddział dla najbardziej niebezpiecznych wrogów Polski Ludowej. Następnego dnia zapoznawaliśmy się z więziennymi zwyczajami. We Wronkach zapisaliśmy się na otrzymywanie gazet, oczywiście "Trybuny Ludu". Otrzymaliśmy ją przez dwa dni, potem już nie. Gdy za kilka dni odwiedził nas naczelnik więzienia, zwróciliśmy się do niego z pytaniem, dlaczego nie otrzymujemy zaprenumerowanych gazet. Naczelnik odpowiedział, że nieb dostajemy gazet, ponieważ czytamy je między wierszami.

Pan naczelnik zapytał: "Na co czekacie? Myślicie, że tu z lasu wyjdą Amerykanie i was oswobodzą. Bądźcie pewni, że oddziałowi zginą i ja zginę ale z was żaden żywcem nie wyjdzie".

Jedyną przyjemnością dla nas było otrzymywanie listów. List był naszym jedynym kontaktem z wolnością. Otrzymywaliśmy jeden list na miesiąc. My też raz w miesiącu mogliśmy pisać jeden list.

Przykrym dla mnie był list w maju 1951 roku. Dowiedziałem się z niego o śmierci mojej mamy. Zmarła na skutek wylewu, gdy dowiedziała się o przetransportowaniu mnie do więzienia we Wronkach. Sama będąc zaangażowaną w konspiracji czuła, że wyrządzono mi wielką krzywdę.

Warunki były okropne, na każdym kroku prześladowania. Gdy drzwi celi się otwierały, musieliśmy stawać tyłem do drzwi pod oknem. Ja pokrótce zachorowałem na gruźlicę gruczołów limfatycznych. We Wronkach był oddział gruźlików płuc, dużo z nich przejeżdżało się na tamten świat. Dostałem się do szpitala. Gdy mnie tam przyjęto ważyłem 48 kg.

Po sześciu tygodniach, gdy się podleczyłem i wypisywano mnie ze szpitala, ważyłem 60 kg. Poprawę swojego zdrowia zawdzięczam lekarzowi więźniowi Janowi Pierzchale i aptekarzowi więźniowi w aptece więziennej Kazimierzowi Augustowskiemu, żołnierzowi Armii Krajowej, powstańcowi warszawskiemu z batalionu Czata 49.

Po opuszczeniu szpitala zostałem skierowany na kwarantannę, gdyż musiałem wygoić rany po dokonanych zabiegach w szpitalu. Po całkowitym wygojeniu ran wróciłem na oddział. Na oddziale byłem przesłuchiwany przez oficerów specjalnych (politycznych). Moje wypowiedzi nie podobały się jednemu z przesłuchujących mnie oficerów, bo na pożegnanie powiedział mi: "Ty sk........, z więzienia nigdy nie wyjdziesz". Trudno, wolałem być człowiekiem. Nie wszyscy funkcjonariusze byli kanaliami. Byli także i tacy, którzy nawet ostrzegali mnie przed kapusiami. Jeden z oddziałowych wywołał mnie z celi i zapytał czy chcę popracować na korytarzu. Zgodziłem się, bo ruch mi był potrzebny.

Ten oddziałowy gdy był na służbie, zawsze mnie wypuszczał z celi. Po kilku wypuszczeniach powiedział, że będzie starał się doprowadzić do sytuacji bym na stałe był na korytarzu. Odradzałem mu, bo to wiązało się z wizytą u oficera specjalnego. Postawił na swoim i zaprowadził mnie do "speca" jak nazwaliśmy oficera politycznego. Ten zapytał mnie o personalia, a potem za co siedzę. Gdy odpowiedziałem: "Za to że walczyłem za Ojczyznę", zaczął krzyczeć: "Zamknąć tego sk........ do celi". Przyszedł oddziałowy i odprowadził mnie do celi. W drodze zapytał: "Czego on tak krzyczał, spytał? powiedziałem oddziałowemu co powiedziałem "specowi", a ten powiedział: "Nie martw się. Jak będę na oddziale to cię zawsze wypuszczę".

Nadszedł dzień 28 sierpnia 1953 roku. Niespodziewanie otrzymaliśmy gazety z wiadomością o wrogiej postawie towarzysza Berii. 29 sierpnia 1953 roku napisałem w swojej sprawie pismo do Sądu Najwyższego. Powiadomiono mnie, że pismo wysłano drogą służbową do Sądu Rejonowego, a potem zapadła cisza. Pod koniec października 1953 roku trzech więźniów przygotowano do transportu. Byli to: Zygmunt Ziemięcki ps. "Gałązka", Tadeusz Janicki ps. "Czarny" i Jan Romańczyk ps. "Łata", wszyscy z batalionu "Miotła".

Zaprowadzono nas skutych na dworzec kolejowy we Wronkach i wsadzono do zarezerwowanego przedziału w pociągu do Warszawy, w towarzystwie patrolu KBW w składzie: plutonowy - dowódca patrolu i dwaj szeregowi. Dodatkowo jechał z nami oficer ze służby więziennej. Ruszyliśmy w drogę. Ludzie z korytarza przyglądali się jakich to przestępców wiozą. Nie wolno nam było porozumiewać się ze sobą. Najgorzej było koledze Janickiemu, bo siedział w środku i był skuty na dwie ręce.

Gdy oficer i dowódca patrolu wyszli na korytarz na papierosa, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, tak żeby ci z korytarza nie widzieli. Młodzi żołnierze, którzy zostali w przedziale nie zwracali nam uwagi, choć zorientowali się kogo wiozą. Dojechaliśmy do Warszawy, zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Młodzi ludzie założyli pepesze na ramię i powiedzieli: "Panowie pozwolą, my weźmiemy wasze bagaże." Z zadowoleniem przyjęliśmy odruch młodych żołnierzy a ich dowódcy gdyby mogli to oczami by ich zabili. Spojrzałem jednemu z tych młodych w oczy i oczami mu podziękowałem, chyba zrozumiał co chciałem przekazać.

Przed dworcem czekał na nas samochód-więźniarka, który zawiózł nas do więzienia na ulicy Rakowieckiej. Tu zaprowadzono nas na oddział I b, na którym przebywałem wcześniej, od przeczytania mi aktu oskarżenia do ogłoszenia wyroku. Pokazał się oddziałowy, który był na oddziale gdy byłem tu prawie trzy lata temu. spojrzał na mnie, poznał i spytał : "Znowu"? Odpowiedziałem: "Jeszcze". Zrozumiał, jego twarz sposępniała.

Zamknięto nas w jednej celi. Widząc reakcję oddziałowego postanowiłem to wykorzystać. Zrzuciłem klapę, był to znak, żeby przyszedł oddziałowy. Po chwili oddziałowy się pojawił. Wtedy zacząłem mówić, że przyjechałem właśnie z Wronek. Spodziewam się, że żona pojedzie tam w tym czasie na widzenie. Mieszka tu w Warszawie i chciałbym jej dać znać jak najprędzej, że ja jestem tutaj. Ona jest biedna i nie chciałbym ją narażać na niepotrzebne koszty. Oddziałowy Jedynak, bo tak się nazywał, kazał mi zgłosić się jutro rano.

Był wtorek rano, otrzymałem papier, kopertę i napisałem list do żony. Bardzo byłem wdzięczny oddziałowemu, bo w czwartek przyszła żona na widzenie i powiedziała, że dostała mój list ocenzurowany ze stemplem pocztowym. Zadowolona powiedziała, że napisała prośbę o łaskę do prezydenta i mnie na pewno zwolnią.

Starałem się ostudzić jej nadzieje, bo po tym łobuzie nic dobrego się nie spodziewałem. Powiedziałem jej, że podtrzymuję swoją wypowiedź z naszego widzenia w sierpniu 1952 roku, że wcześniej nie wyjdę jak za dwa lata, ale nie będę dłużej siedział niż trzy.

Przyczyną naszego przyjazdu do Warszawy, bo była sprawa płk Radosława. Nas wykorzystano jako świadków. W trakcie rozprawie żądano ode mnie zeznań na temat moich spotkań z płk Radosławem. Sędzia niezadowolony z moich wypowiedzi odczytał tekst z protokółu niby mojego zeznania, mówiący o konspiracyjnych spotkaniach z płk Radosławem. Odpowiedziałem: "Wiem, że takich spotkań nie było i ja nie brałem udziału w takich zebraniach". Sędzia zapytał, czy czytałem ten protokół. Zaprzeczyłem i powiedziałem, że ten protokół przeczytał mi oficer śledczy i dał do podpisania. Nie wypadało mi zarzucać mu nieuczciwości.

Poprosiłem sędziego, by przeczytał kawałek tekstu przed cytowanym fragmentem i po cytowanym fragmencie. Fragmenty te stanowiły logiczną całość, a cytowany fragment był częścią nie pasująca do tej części zeznania. Poprosiłem o wykreślenie tego tekstu i zaprotokołowanie tego faktu w aktach sprawy.

Odezwał się generalny prokurator Zarakowski: "Wysoki Sądzie, świadek tu wariata odrzyna, bo wszystkim wiadomo, że Radosław przystąpił do tajnej organizacji mającej na celu obalenie ustroju". Po tej wypowiedzi ja zabrałem głos: "Wysoki Sądzie, nie wiem kto tu wariata odrzyna. Siedzę już przeszło cztery lata i do tej pory nie udowodniono mi przynależności do organizacji, mającej na celu obalenie ustroju". Po mojej wypowiedzi obrona płk Radosława uderzała w dłonie pod stołem. Sędzia zapytał prokuratora czy ma coś do powiedzenia. Prokurator zaprzeczył. Na tym moje zeznania się skończyły.

Przerzucono nas na oddział ogólny. Ja trafiłem do celi 35, w której siedziałem, po wyroku pierwszej instancji cztery lata temu. Cela ta zmieniła się nie do poznania. Podłoga była z ładnych desek, czyszczona wiórkami przez więźniów. Zamiast sienników były piętrowe łóżka z siennikami, nie było robactwa. W celi było mniej wWięźniów. Warunki się poprawiły.

Jestem przekonany, że właśnie wtedy spotkałem się z Gracjanem Frógiem ps. "Szczerbiec" z Wileńszczyzny, choć dokumenty podają, że został zamordowany w więzieniu w Mokotowie w 1951 roku. Spostrzeżenia swoje opieram na tym, że "Szczerbiec" wróżył mi z ręki. To co zapamiętałem zaprzeczało temu, że został zamordowany w 1951 roku, Powiedział mi, że straciłem bardzo bliską osobę, i stracę drugą bliską osobę, Na ręce zapisane jest też, że niedługo opuszczę więzienie. Wiedziałem, że 21 lutego 1951 roku zmarła mi mama. W międzyczasie nie miałem kontaktu ze Szczerbcem, dopiero na Mokotowie, w listopadzie 1953 roku. Wyszedłem z więzienia 14 grudnia 1954 roku a 11-ego listopada 1956 roku zmarła mi żona. To była druga moja strata, którą w listopadzie 1953 r. przepowiedział mi "Szczerbiec".

W styczniu 1954 roku znalazłem się znów we Wronkach. Przywitanie już nie było tak brutalne. W kwietniu żona oznajmiła mnie, że dostała odpowiedź odmowną na podanie do prezydenta. Ja na tą okoliczność dostałem wiadomość w czerwcu. W międzyczasie zbudzono mnie pewnej nocy, kazano się ubrać i zaprowadzono na przesłuchanie. Przesłuchujący przedstawił się jako prokurator Generalnej Prokuratury. Na początku zapytał mnie o personalia, a potem za co siedzę. Gdy odpowiedziałem, że za przynależność do Armii Krajowej, to się bardzo oburzył i powiedział: "My za przynależność do Armii Krajowej nikogo nie wsadzamy". Powiedziałem: "Może pan znajdzie inną wersję, ja panu powiem swoją. Gdy zostałem aresztowany i przywieziony do więzienia w Mokotowie na X pawilon, przyjął mnie pan major Serkowski, którego pan dobrze zna. Zapytał mnie do jakiej organizacji należałem. Gdy powiedziałem, że do Armii Krajowej, to powiedział, że nie powinienem się dziwić za co siedzę. Teraz nich pan powie swoją wersję".

Pan prokurator zamilkł i rozpoczęliśmy przesłuchanie. Pytano mnie o dwie osoby z terenu Ursusa: pana doktora Jerzego Włoczewskiego i nauczyciela szkoły powszechnej w Ursusie pana Edmunda Pokrzywę. Powiedziałem, że to dwaj najlepsi Polacy jakich znałem. Na tym przesłuchanie się zakończyło.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.