piątek, 5 września 2008

Powstanie okiem sceptyka


Zaczynają się walki z Niemcami napierającymi na Stare Miasto od strony getta. Autor bierze udział w jednym z kontrataków.
Usłyszawszy, że dobrze uzbrojony oddział, którego nazwa "Zośka" obiła mi się o uszy parę razy, zatrzymał się obok, przy Nalewkach, pod czwartym, poszedłem zobaczyć, kto zacz oni są. Powstańcy stali w klatce schodowej, ni to sztywno, ni to wiotko, w miarę brudni, bardziej szarzy niż usmoleni. Od razu odczułem bijącą od nich siłę, którą widoczne na twarzach zmęczenie jeszcze bardziej podkreślało. Odzywali się skąpo. Nagle zobaczyłem Basię, w panterce jak wszyscy. Od razu zrozumiałem, że pomarańczowe wyłogi Luftwaffe wypuszczone na bluzę panterki, oficerski pas inkrustowany i plecak z futerkiem tyle wrażenia robią, co pawie pióro zatknięte za pokrowcem hełmu. Rozmowa nie kleiła się, a już zupełnie utknęła, gdy niby to mimochodem pokazałem buraczkową opaskę z napisem GS LIS. Poraziła mnie świadomość, że oni wiedzą o wojnie coś, czego ja jeszcze nie rozumiem.


Raz w ruinach Szczecina, miesiąc po wojnie, obszarpany i wymizerowany żołnierz niemiecki poprosił mnie o ogień. Takie to były czasy, że Niemcy nie mieli zapałek, a Polacy mieli niemieckie. Ani wysoki, ani blondyn i nie młodzik, ale jak stał, jak przypalił papierosa i oddał zapałki, jakimś nieznacznym, ale wyraźnym gestem podziękował! Po czymś poznaje się prawdziwych żołnierzy. Jest jakaś harmonia w ich ruchach, a może po prostu jest to pewien spokój tych, co przeżyli śmierć, nigdy jej nie ulegając. Jakby wszystko, co zbyteczne, wypaliło się w nich na zawsze.(...)

Bitwa o Stare Miasto zaostrza się. Wskutek wzmagającego się ostrzału, nie można już chodzić po ulicach. Kapral Krok bierze udział w kilku nocnych atakach na Niemców.

Pewnego ranka wypuściłem się na własną rękę, na obchód polskiej linii, do sąsiadów z prawa. Edek robił to często. Już dokładnie nie pamiętam, dlaczego wybrałem się z tą wizytą. Może odczuwałem granie w karty jako niezgodne z duchem czasów, może też chciałem zobaczyć popularnych kolegów z "Parasola", dogryźć im trochę i sprawdzić, czy nam dorównują. Planowałem odwiedziny także innych oddziałów dla zaspokojenia własnej ciekawości oraz by zaimponować kolegom od Wiernego znajomością spraw wojskowych z pierwszej ręki. "Parasolarzy" uważaliśmy za cwaniaków, którzy pierwsi będą wiedzieć, kiedy i którędy pryskać. Przewodnikiem duchowym i wzorem był mi Edek, który wciąż przynosił z punktu kontaktowego wywiadu AK i z zakonspirowanej komunistycznej komórki wiadomości nie zawsze dobre i nie zawsze prawdziwe, ale za to ciekawe.

Wyszedłem przez wielkie okno naszej sypialni na tyły Pustej Sali, a stamtąd drabiną w dół za Pasaż, podwórkami do Długiej i na plac Krasińskich. Prościej, ale nie bezpieczniej, byłoby wyjść z Pasażu bramą na ulicę Wyjazd.

Końcowy odcinek Długiej, pomiędzy Wyjazdem a Przejazdem, miał kształt wydłużonego prostokąta zakończonego masywnym pięciopiętrowym domem. Po lewej stronie stały kamienice różnej wysokości, po prawej - płaski Arsenał, a za nim niskie domki czy też ruiny nie dające osłony. Czasy już przyszły takie, że lepiej było nie kręcić się po otwartych przestrzeniach. Groźne były nie tylko granatniki i artyleria - ludzie wciąż padali również od tak zwanych zabłąkanych kul. Poza Arsenałem wznosiła się, często przesłonięta dymem, wieża kościoła; smukła, wysoka, jasnoszara, jakby spleciona ze stalowych szyn, coś z warkocza, coś z ryby piły. Trochę zbyt późno zaczęliśmy podejrzewać ją o związek z zabłąkanymi kulami.

Nad wejściem do Pałacu Krasińskich zwisał otwarty, czarny parasol, godło stacjonującego tu oddziału. Był on najbardziej znany, jeśli już nie sławny na Starym Mieście i z tego powodu zgodnie krytykowany przez nacjonalistów i internacjonalistów od Wiernego. Oskarżano "Parasol" głównie o autoreklamę i zamaskowane tchórzostwo. Gdyśmy w pełnym rynsztunku z barwnymi chustami wokół szyi kręcili się po placu, nieraz się pytano, czyśmy z "Parasola". To tak jakby Słowaka nazwać Czechem. Gdy nas prowadzono do kontrataku, nieraz podkpiwaliśmy sobie - oho, pewnie "Parasol" znowu się zwinął. Sama nazwa łatwa do zapamiętania, przypominała o czasach, kiedy deszcz był jednym z problemów życiowych. W Polsce parasol w rękach mężczyzny bywał oznaką zniewieścienia i starokawalerstwa. Porucznik noszący parasol nie mógł zostać kapitanem, chyba że miał generała za teścia. Uszło jakoś uwadze Polaków, że Anglicy zbudowali imperium, nie rozstając się z parasolem i kaloszami.

Pierwszy raz w życiu wszedłem do pałacu bez pytania, bez przewodnika, w podkutych butach. Byłem tu już raz mając jedenaście lat, z całą klasą, pod nadzorem nauczyciela. Nie pozwalano niczego dotykać i, jak wszędzie w muzeach, musiało się założyć miękkie flanelowe łapcie na buty, aby nie pobrudzić i nie porysować posadzki. W sali balowej na piętrze kilku "parasolarzy" siedziało na starożytnych fotelach w pewnym oddaleniu od okien, zerkając na ogród. Wielkie lustra popękane, białokamienne posągi bogiń i bożków podziobane, plafony poszczypane, tynk chrupał pod butami. Mówi się o majestacie śmierci człowieka. Ja wówczas odczułem majestat końca cywilizacji. Odwiedziny gościa z innego batalionu nie wzbudziły zdziwienia. Zaczęliśmy od wzajemnego wypytywania się o sytuację na naszych odcinkach, potem przeszliśmy do udzielania sobie rad i na końcu wyraziłem ubolewanie, że im się nie udało utrzymać Stawek i zdobyć Dworca Gdańskiego. Na to mi powiedzieli, że i oni i inne oddziały były na dworcu, ale tam nie ma co utrzymać czy obsadzić - same tory i parę baraków, które nie dają osłony. Uderzał brak entuzjazmu do Powstania i jakby znużenie. Z miejsca obudziło się we mnie podejrzenie, że krytykują Powstanie, a naprawdę to ogromnie im się podoba.

Zaraz na lewo, na skraju parku, pod samym murem stały ławki, gdzie przed tygodniem, siedząc z Bajkopem, podniosłem spod nóg gorącą kulę karabinową. Wciąż miałem ją w kieszeni i nie omieszkałem pokazać. Opodal, na wprost okna leżał w trawie wypalony szkielet citroena, niedawno lśniący czarnym lakierem.

Tyle mają amunicji - powiedział "parasolarz" z goryczą - przecież wiedzą, że nikt nie siedzi w samochodzie na ziemi niczyjej, a i tak coraz to po nim pociągną serię.
Rzeczywiście, w wypalonym samochodzie widać stąd było dziurę przy dziurze. Jak głodny nie rozumie, że syty jada dla rozrywki, tak i my nie mogliśmy pojąć, po co tyle kul weń wpakowali. Niemcy wystrzeliwali nieprawdopodobne ilości amunicji. Najpierw to przerażało, potem uważano tę rozrzutność za oznakę tchórzostwa, później przyszło rozgoryczenie, a na końcu otępienie i rozpacz.
Ścieżki wiły się wśród drzew i krzewów zalanych promieniami słońca. Podczas niemieckiej okupacji zapewne nikt ogrodu nie pielęgnował; zarastał zielskiem i trawą. Chyba po raz pierwszy od wieków park książąt Krasińskich ział pustką pomimo upału. Za to na jego skraju dookoła kilkuset ludzi w hełmach, czapkach, butach, wełnianych skarpetach wpatrywało się w zieleń, spływając potem i podrygując za każdym poruszeniem gałęzi i szelestem liści.

Przyszedłem gotowy do zaczepki, wypatrując okazji, aby podrażnić tych lojalistów i propagandzistów, a skończyłem na powściągliwo-pozytywną nutę.

Zaniechałem odwiedzania innych odcinków. Zabawa w harcerstwo, jak mawiał zapewne już nieżyjący, piegowaty podporucznik Kenar, skończyła się. Sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, że każdy dzień wydawał się przedostatnim.


Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa"
- dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944


Na pierwszej fotografii są żołnierze batalionu "Zośka", na drugiej - "Parasol".

Brak komentarzy: