piątek, 26 września 2008

Dlaczego dokonano bestialskiej egzekucji przy ul. Dworkowej w dniu 27 września 1944 ?


W związku z relacjami o przebiegu wydarzeń poprzedzających egzekucje na ul. Dworkowej w dniu 27.IX.1944r. utarło się przyjmować, że główną przyczyną była próba stawiania oporu przez żołnierzy wziętych tam do niewoli. Chcę dodać kilka własnych spostrzeżeń na ten temat.

W dniu 26 września 1944r. na rozkaz Dowódcy płk. "Daniela" wraz z żołnierzami mojej kompanii weszliśmy do kanału w celu przejścia do Śródmieścia. Jak się okazało było już za późno. Niemcy przewidując taką możliwość zabarykadowali niektóre odcinki kanałów i ustawili straże przy włazach. Nie będę opisywał 15-to godzinnej wędrówki w kanałach i wszystkich tragedii, jakich byłem świadkiem. Wyjaśnię jedynie końcowy jej fragment. Po wyczerpaniu według mojej oceny możliwości przejścia kanałami do Śródmieścia zdecydowałem wrócić do punktu wyjścia tj. do włazu przy rogu ul. Szustra i Bałuckiego, aby dzielić los z żołnierzami oddziałów osłonowych, którzy zostali jeszcze na swoich stanowiskach.

Idąc w kierunku burzowca prowadzącego pod ulicą Puławską, musiałem się przeciskać przez tłum ludzi tarasujących przejście. Jak się okazało stali czekając na otwarcie włazu, zdecydowani wyjść z matni nawet w ręce wroga. Słyszało się histerycznie płaczące kobiety, słyszało się oddechy ludzi z trudem łapiących resztki tlenu zawartego w zamkniętej przestrzeni kanału. Stojący w tym tłumie koledzy poinformowali, że kapral "Józef" (przypuszczalne nazwisko Piórkowski) z K-4, pracownik telefonów zdecydował wyjść z kanału, aby przedostać się do domu na ul. Konduktorską.

Ponieważ sam nie mógł poradzić z ciężką pokrywą któryś z kolegów wspiął się po klamrach, aby mu pomóc. Ja uważałem wówczas, że to nie może być jedynym wyjściem z sytuacji. Przeciskając się wydostałem się z zatoru i ruszyłem dalej w zamierzonym kierunku. Nie mając latarki posuwałem się do przodu jak ślepiec jedynie stopami wyczuwając przeszkody leżące na dnie kanału. Po pewnym czasie natknąłem się na inną grupę ludzi tarasujących przejście, jak się okazało stojących pod następnym włazem. Po głosach poznałem wśród nich zastępcę dowódcy K-4 porucznika "Gerarda" i dowódcę plutonu telefonicznego por. "Kępę". Kiedy wyjaśniłem im dokąd idę podali mi wiadomość, że Mokotów skapitulował. Niemcy są na całym terenie. Ostatnia droga została odcięta. Byłem tym kompletnie zdruzgotany. Spytałem co robić. Otrzymałem odpowiedź, że każdy musi decydować sam. Sytuacja jest bez rozsądnego wyjścia. Tu również zastanawiano się, czy nie otworzyć włazu. Uważałem, że na to jest zawsze czas. Gorączkowo szukałem kogoś, kto doradziłby inne wyjście z sytuacji. Zacząłem wracać w kierunku poprzednio widzianego włazu, gdyż od tamtej strony czułem dopływ świeżego powietrza. Właz został otwarty. Zbliżając się do niego widziałem kolejnych ludzi wychodzących szybem włazu. Pozostali tłoczyli się u jego wylotu. Postacie stojących były oświetlone światłem przedostającym się do wnętrza kanału. Ludzie stojący naradzali się.

Z głębi kanału słychać było nawoływania, okrzyki, a nawet strzały. Usłyszałem wiadomość, że porucznik "Gustaw" się zastrzelił. Bardzo ceniłem tego człowieka za jego odwagę i opanowanie. Mniej odporni parli od tyłu by ich wypuścić, gdyż się duszą z powodu braku tlenu. Stojący przy wylocie byli niezdecydowani. Zauważyłem, że wychodzą koledzy z mojej kompanii kpr. "Wołodyjowski", plut. "Stefan" i inni. Wśród innych stał również sierż. "Rybak" Szef Kompanii K-4, trzymając pod pachą czarną ceratową teczkę z dokumentami kompanii. Widziałem, że jest u kresu sił fizycznych. Zwracając się do mnie i innych kolegów - powiedział "Nie widzę innego wyjścia. Ja tu się uduszę. Wychodzę". Rzucił teczkę do kanału, na dnie którego leżały już sterty różnych przedmiotów, których pozbywali się wychodzący na zewnątrz.

Po pewnym czasie nastąpiła przerwa, nikt z dalszych osób nie decydował się na wyjście. Spojrzałem w górę i na tle niebieskiego nieba zauważyłem schyloną nad włazem sylwetkę oficera SS nawołującego "Komm, komm! schneller!". Był to moment jeden z najtragiczniejszych w życiu. Wybór natychmiastowej śmierci przez odebranie sobie życia, jak to zrobił por. "Gustaw" lub prawie stuprocentowa pewność, że po wyjściu z kanału stracę życie stając przed plutonem egzekucyjnym. Zawsze, kiedy myślałem o śmierci to nie wyobrażałem jej sobie, jako bezwolnego poddania i wyczekiwania ze strony oprawcy. Należało dokonać wyboru mając za sobą zaledwie początek własnego życia. Decyzje w tak ważnej sprawie trzeba było podejmować szybko. W myślach pojawiła się iskra nadziei, że wychodząc ma się jeszcze nieznane mi w tej chwili szansę. Postanowiłem zawierzyć intuicji moich poprzedników, którzy zdecydowali się wyjść. A może jednak to nie będzie kresem mojego życia. Pozbyłem się aparatu telefonicznego, hełmu, pasa niemieckiego, pistoletu i zacząłem wspinać się po klamrach włazu. Działo się to około godziny 12. Po wychyleniu głowy z otworu włazu oślepiło mnie piękne, jesienne słońce. W chwili, gdy stanąłem obok włazu znajdujący się w pobliżu oficer krzyknął "Hende hoch", a następnie gestem wskazał żołnierza, który ma przeprowadzić rewizję osobistą. Każdego wychodzącego z kanału rewidowano zabierając nie tylko broń i amunicję (których przeważnie pozbywano się w kanale), ale dokumenty i cenne przedmioty. Jednemu z kolegów kazano zdjąć nowe oficerskie buty z cholewkami. Rewidujący mnie młody (około 20 lat) żołnierz zabrał do własnej kieszeni srebrny ołówek i wieczne pióro.

Portfel mój z dokumentami i pamiątkowymi zdjęciami rzucił na stertę przedmiotów odebranych podczas rewizji. Od tej chwili stałem się osoba bez imienia i nazwiska, bez przeszłości. Mogłem życie rozpoczynać od nowa podając fakty, które przyszłyby mi do głowy. Tak można było by postąpić gdyby się żyło. W razie ekshumacji mojego ciała byłbym bezimienny. Po rewizji kazano mi się położyć twarzą do ziemi, na łączce u podnóża skarpy, gdzie leżeli moi koledzy. Zauważyłem , że oddziałem dowodzi oficer SS, który wypełnia rozkazy płynące z siedziby żandarmerii znajdującej się na ul. Dworkowej. Na szczycie skarpy, co pewien czas, pojawiały się sylwetki żandarmów oglądających nas leżących u jej podnóża. Jeden z żandarmów zaczął schodzić po stoku skarpy i kiedy znalazł się w odległości ok. 2 metrów od jej podnóża usiadł i wzrokiem pełnym groźby i nienawiści zaczął nas obserwować, wymyślając jednocześnie od bandytów, polskich świń, polskiego gnoju. Wreszcie spytał "kto zna język niemiecki?". Ponieważ panowała cisza, mówił dalej "Wy to i tak rozumiecie" dodając "kto z was wie co się stało z feldfeblem, tu wymienił imię i nazwisko, który wyszedł na patrol dnia 8.VIII i nie wrócił?" ponieważ w dalszym ciągu nie otrzymał odpowiedzi oświadczył "ja wam tego nie daruję. To był mój najlepszy kolega i za jego śmierć rozwalę dzisiaj kilka waszych łbów". Ten fakt świadczy, że egzekucja przy ulicy Dworkowej nie była spowodowana próbą stawiania oporu przez grupę żołnierzy, która wyszła włazem, którego wylot znajduje się na poziomie ulicy Dworkowej . I nie pełną prawda jest, że żandarmi zostali postawą tych żołnierzy sprowokowani do takiego czynu. Monolog żandarma siedzącego na skarpie dowodzi, ze akcja ta zaplanowana była wcześniej bez względu na to jak zachowywali by się brani do niewoli żołnierze. Część nas czy wszystkich przeznaczono na śmierć dla podbudowania wątłego morale zwycięzców. Był to akt zemsty za niepowodzenia i ofiary, jakie ponieśli w czasie trwania walk powstańczych.

Ponieważ nastąpiła dłuższa przerwa i nikt następny nie wychodził z kanału oficer ogłosił, że potrzebuje tłumacza - osobę, która zna dobrze język niemiecki. Na to wezwanie zgłosił się sierż. pdch. Budkiewicz z K-4. Oficer wydał mu rozkaz, aby po polsku wezwał znajdujących się jeszcze w kanałach do wyjścia. Kazał mu wejść do włazu i wydobyć broń porzucona przez nas, co ten uczynił. Ponieważ wezwanie nie skutkowało kazał jeszcze raz ogłosić, że Niemcy czekają jeszcze 10 minut.

O godzinie 13 zostaną wrzucone do kanału granaty. W między czasie żołnierze przygotowywali wiązkę granatów i z niemiecką skrupulatnością punktualnie o godzinie 13 nastąpił wybuch wrzuconych do włazu wiązki. Po tym fakcie nastąpiło poruszenie. Zaczęły padać różne komendy i rozpoczęła się strzelanina. Dla nas padł rozkaz, aby wszyscy trzymali głowy przy ziemi. Kule przelatywały nad nami. Myślałem, że oddziały osłonowe, które pozostały jeszcze nie rozbrojone usiłują nas odbić. Po pewnym czasie strzelanina zaczęła się uspakajać. Spojrzałem w kierunku ul. Belwederskiej i zauważyłem uciekającego w białej koszuli człowieka oraz doganiającego go żołnierza niemieckiego z karabinem w ręku. Żołnierz dopadłszy ofiary kazał mu wymownym gestem wracać do nas. W miarę, jak zbliżali się rozpoznałem w tym cywilu żołnierza naszej kompanii strz. "Blondynka". Był ranny. Podtrzymywał prawą dłonią lewą rękę, której rękaw ociekał krwią. W chwili, gdy znaleźli się przy nas oficer kazał przetłumaczyć sierż. podch. Budkiewiczowi następujące oświadczenie; "wszystkich, którzy będą usiłowali uciekać spotka to samo co tego - tu wskazał na "Blondynka" - "Rozstrzelać". Żołnierz, który go przyprowadził wziął go za ramię i ustawił na skraju ścieżki, twarzą w kierunku ul. Belwederskiej. Skazany mógł patrzeć w ostatniej chwili swego życia na wylot ulicy Podchorążych, przy której mieszkał. Może widział nawet swój dom, do którego z taką nadzieją uciekał, gdzie czekała go prawdopodobnie matka. Zabrakło mu szczęścia, gdyż został trafiony. Zabrakło mu sił na skutek wykrwawienia. W międzyczasie za jego plecami rozgrywała się przerażająca scena świadcząca o zwyrodnieniu uczuć ludzkich. Jego dwaj rówieśnicy żołnierze niemieccy, wyszarpywali sobie wzajemnie karabin aby strzelać do bezbronnej ofiary. W tym czasie kiedy zwycięski myśliwy repetował broń i chciał się ustawić po drugiej stronie ścieżki, aby strzelić dokładnie ofierze w tył głowy podbiegł do niego stojący chwilowo inny żołnierz chętny popisać się celnym strzałem. Nie chciał stracić tak wspaniałej okazji. Dopiero oficer rozsądził sprawę na korzyść tego, który włożył tyle trudu, aby mieć przyjemność pozbawienia życia człowieka. Po chwili padł strzał. Pod ofiarą ugięły się nogi i jak rażona piorunem padła twarzą do ziemi. Na tle jesiennego krajobrazu w scenerii chylącego się ku zachodowi słońca na oczach dziesiątków widzów rozegrała się tragedia życia jednego z nas, tych którzy za udział w walce o wolność narodu z bezwzględnym i odczłowieczonym najeźdźcą musiał zapłacić najwyższą cenę - składając w ofierze własne życie.

Od paru godzin leżeliśmy przemoczeni, głodni i do kresu zmęczeni w chłodnym cieniu skarpy. Co słabsi psychicznie i fizycznie trzęśli się z zimna i przeżywanych emocji szczękając zębami. Ciągła niepewność co do dalszego naszego losu zmuszała do stałego napięcia uwagi. Tragiczny epizod, jaki rozegrał się na naszych oczach dał reszcie promyk nadziei. Oświadczenie oficera, że uciekających będą rozstrzeliwać oznaczało również, że pozostałych chwilowo nie mają zamiaru rozstrzeliwać. Dalszym faktem, który wzbudził powiew optymizmu było wezwanie sanitariuszek, aby opatrzyły rannych znajdujących się w naszej grupie. Troska o rannych oznaczała, że nie będą tego robić przed rozstrzelaniem. Po pewnym czasie padł rozkaz, aby ustawić się dwójkami i wydano komendę "naprzód, marsz". Ruszyliśmy w kierunku schodów. Wówczas zauważyłem ciała leżących obok schodów strz. "Knoxa" i kilku innych, którzy usiłowali ratować się ucieczką z poziomu ul. Dworkowej i zostali zastrzeleni przez żołnierzy żandarmerii. Stali jedni z pistoletami w rękach, inni z rękami opartymi na biodrach, lub skrzyżowanymi na piersiach. Przyjmowali naszą defiladę. Gdy jednak skierowałem wzrok w prawą stronę ujrzałem widok makabryczny. Pod płotem z drutu kolczastego, odgradzającego ulicę od skarpy glinianki, który stanowił zabezpieczenie przed atakiem od strony skarpy, leżał zwał ciał ludzkich, ofiar niedawnej egzekucji.

Z ułożenia ciał wynikało, że w chwili śmierci byli odwróceni plecami do swoich oprawców. Strzelano im w plecy lub w tył głowy. Niektóre ciała były pozawieszane na drutach, inni padali na stos ciał swoich poprzedników. Po ubraniach można było poznać niektóre osoby.

Będąc uczestnikiem tych wydarzeń nie mogę się zgodzić z mylną oceną faktów. Słyszałem następującą interpretację zdarzenia: część żołnierzy wziętych do niewoli (nie wiadomo ilu) na hasło podchorążych usiłowała chwycić za broń i zaatakować żandarmów z okrzykiem "koledzy nie dajmy zarzynać się jak barany".

W odwecie Niemcy rozstrzelali około 120 osób. Ci, którzy się nie buntowali ocaleli i obecnie relacjonują zdarzenia. Opierając się na tej relacji, oceniając czyny żandarmów można powiedzieć, że byli oni do tego sprowokowani i zgodnie z obowiązującymi w czasie okupacji zwyczajami rozstrzelali buntowników i zdziesiątkowali pozostałych. Gdyby brani do niewoli nie zachowali się prowokacyjnie ich życiu nie zagrażałoby niebezpieczeństwo. Traktuje się ten fakt jako jeden z tysięcy zaistniałych w rzeczywistości okupacyjnej. To nie jest prawdą. Egzekucja była zaplanowana. Dowodem tego jest przytoczony przeze mnie monolog żandarma na godzinę przed egzekucją. Jestem przekonany, że bez względu na to jak zachowaliby się jeńcy byliby straceni. Ich rozpaczliwy krok był jedynie następstwem atmosfery, jaką wytworzyli żandarmi prowadząc nieskrępowane rozmowy na temat egzekucji i kierując pogróżki pod adresem jeńców. Musieli widzieć przygotowania do egzekucji. To wszystko skłoniło ich do desperackiego kroku. Tragizm tego zdarzenia pogłębia fakt, że został tu pogwałcony rozkaz gen. von dem Bacha nakazujący traktowanie żołnierzy powstania jako jeńców wojennych. Właśnie dzięki temu rozkazowi, ja i moi koledzy wychodząc z kanału o 30 metrów dalej od miejsca egzekucji nie trafiliśmy bezpośrednio w ręce "bestii", - przeżyliśmy. Takie samo prawo chroniło tych, którym odebrano życie. Gdyby udało się odnaleźć złoczyńców, biorących udział w tej masakrze, to nie mogliby się zasłaniać wypełnianiem swoich obowiązków zgodnie z ówczesnym niemieckim prawem wojennym, gdyż w chwili dokonania zbrodni naruszyli prawo. Było ono dla nich niewygodne.


Ze wspomnień Aleksandra Kowalewskiego, ps "Longinus", pułk Baszta, kompania łączności K4 - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

niedziela, 21 września 2008

Wspomnienia z Powstania - sierpień się kończy... (cz. II)


Sytuacja na Muranowie stawała się bardzo uciążliwa. Lotnicze ataki niemieckie i goliaty (zdalnie sterowane samobieżne miny czołgowe bez ludzi) atakowały nas bez przerwy, ponosiliśmy duże straty. Dowództwo zdecydowało opuścić Muranów. Naszą nową kwaterą była Mławska 3.

Dostałem placówkę w domu na ulicy Sapieżyńskiej, na trzecim piętrze. Z okna był ciekawy widok. Widziałem zbocze fortu Traugutta, na nim stało działko, a obok na kocu leżał Niemiec. Od czasu do czasu podnosił się, ładował działko i odpalał, a pocisk leciał w naszą stronę. Zawołałem "Adasia" z MG-42, (niemiecki karabin maszynowy) i pokazałem mu przez lornetkę, co zaobserwowałem. "Adaś" ustawił swoje MG, przymierzył się i strzelił, ale prawdopodobnie trafił w blachę osłony działka. Niemiec poderwał się i wychylił się zza blachy, by zobaczyć co się stało. "Adaś" widząc to, szybko strzelił w ten sam cel . Niemiec bezwładnie zawisł na osłonie działka. Niemcy zrobili osłonę dymną, a kiedy ona opadła okazało się, że zabrali trafionego i rozpoczęli strzelaninę w naszym kierunku, kryjąc się przezornie przed nami.

W dniu 21 sierpnia miało nastąpić uderzenie na dworzec Gdański z naszego kierunku, jak również z Żoliborza. Dotarliśmy do ogrodzenia parku Traugutta, przy ulicy Międzyparkowej. Było jeszcze ciemno i czekaliśmy na znak rozpoczęcia uderzenia z Żoliborza. Niestety nie doczekaliśmy się. Gdy się rozwidniało, nastąpiło odwołanie akcji.

Jeden z kolegów, widząc Niemca na zboczu fortu Traugutta, przed wycofaniem się, celnie strzelił do niego. Niemcy jakby się ocknęli i rozpoczęli strzelaninę. Koledzy wycofywali się pod osłoną trybun stadionu Polonii. Ja ruszyłem środkiem parku Traugutta. Zorientowałem się, że jestem ostrzeliwany przez Niemców. W pewnej chwili przewróciłem się na ziemię chroniąc się przed kulami. Za chwilę się poderwałem i pobiegłem dalej w kierunku budynku szkoły poligraficznej na ulicy Konwiktorskiej gdzie było wyznaczone na zbiórkę oddziału.

Gdy dochodziłem do miejsca zbiórki, na pierwszym piętrze budynku, usłyszałem głos dowódcy mego plutonu por "Torpedy", że brakuje mu jednego żołnierza. Ktoś się odezwał , że widział jak poległ "Łata". Wtedy dowódca zarządził chwilę ciszy dla uczczenia pamięci kolegi. Byłem już blisko, więc słysząc to zawołałem: "Poczekajcie". Szereg się rozsypał a koledzy witali mnie jakbym wrócił z drugiego świata. Wróciliśmy na kwatery.

W dniu 26 sierpnia dostaliśmy rozkaz podmienić oddział z plutonu "Jerzyków" broniącego szpitala Jana Bożego na ulicy Bonifraterskiej. Obrona była bardzo ciężka. Mając stanowisko od strony podwórza, zauważyłem jak do kraty w oknie piwnicy budynku prostopadle przyległego do naszego, czyjeś ręce przywiązują puszkę trotylu, pociągają za sznurek i znikają. Ja też się schowałem, nastąpił wybuch. Gdy ponownie wyjrzałem, krata była naruszona, a w piwnicy Niemcy zbierali się do ataku. Niewiele myśląc wziąłem filipinkę (granat uderzeniowy) i modląc się, bym trafił w lukę w kracie jaka pozostała po wybuchu, wrzuciłem ją do piwnicy. Trafiłem dobrze. Kiedy wyjrzałem, w piwnicy było pełno dymu, ale panował w niej spokój. Niemcy rozpoczęli atak goliatami i miotaczami ognia. Broniliśmy się zaciekle, niestety byliśmy zmuszeni opuścić płonący szpital.

Następnego dnia otrzymałem rozkaz, by wraz z drużyną bronić narożnika ulic Bonifraterskiej i Sapieżyńskiej. Narożnik ten składał się z wypalonych kamienic, które waliły się pod ogniem artyleryjskim. Właśnie tam musiałem rozstawić placówki. Gdy Niemcy rozpoczynali ostrzał, wycofywałem ludzi z zagrożonych miejsc, a gdy tylko przestawali strzelać, wracaliśmy na nasze stanowiska. Niemcy atakowali. Podpuszczaliśmy atakujących dość blisko i wtedy rozpoczynaliśmy silny ogień z broni maszynowej. Atak niemiecki załamywał się, pozostawiając na placu boju trupy, które sprzątali Polacy cywile, trzymani przez Niemców do tych celów. Taka sytuacja powtarzała się kilkakrotnie. Niemcy sądzili, że wszyscy zginiemy pod gruzami, a my nie mieliśmy żadnych strat. Broniliśmy się z determinacją, być albo nie być.

Nazajutrz rano przysłano nam zmianę, którą poinformowałem o taktyce, jaką stosowałem a sam z radością poszedłem na odpoczynek. Radość moja nie trwała zbyt długo. Przyszedł dowódca, obudził mnie i kazał sprawdzić co się dzieje, ponieważ był ostrzał a nie było strzelaniny, jak za mojej służby. Szybko poszedłem na opuszczoną przeze mnie placówkę i zastałem ludzi grających w karty zamiast na stanowiskach. Tłumaczyli się, że był ostrzał, którego już nie ma. Zaapelowałem by udali się natychmiast na stanowiska. Poderwali się, ale gdy dochodzili do dziury w murze, przez którą trzeba było przejść, przywitał ich ostrzał. Tam byli już Niemcy.

Wezwałem dwóch ludzi. Jednego wysłałem po moich chłopców, drugiego do sąsiadów, by ich powiadomił o sytuacji. Ustaliłem z moimi ludźmi, że założą bagnety na broń, a ja wejdę na drugie piętro sąsiedniej kamienicy po resztkach schodów zniszczonych bombą. Stamtąd ponad murem rzucę dwa granaty, a oni w kłębach dymu ruszą na wroga. Akcja się udała. Gdy dym opadł Niemcy ujrzeli tuż tuż naszych chłopców z bagnetami i czmychnęli, pozostawiając dwie skrzynki granatów i trzy skrzynki amunicji do karabinu maszynowego. Dopiero po akcji mogłem wrócić na odpoczynek.


Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

wtorek, 16 września 2008

17.09.1939 - krótki wpis osobisty


Jako pół-warszawiak, pół-kresowiak z pochodzenia, rocznicę tę traktuję równie osobiście, jak te związane z wydarzeniami z Powstania Warszawskiego. Postrzegam ją przez pryzmat "kadrów" z rodzinnych przekazów.

woj. wileńskie, pow. głębocki '39

Właściciel majątku spisuje testament, w którym ujęte jest polecenie uregulowania wszystkich jego zobowiązań (włącznie z ewentualnymi należnościami za mleko; spis zaczyna lista wsi, lasów i młynów), zbiera parobków (głównie Białorusinów!) i idzie "do lasu". Późniejsze poszukiwania przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie dają rezultatu.

Samotna nastolatka w panice przejeżdża na rowerze przez sowiecki posterunek, widząc "lepkie łapy", wyciągnięte w jej kierunku. Zostaje ostrzelana. Na szczęście niecelnie.

Wilno
. Młodzież z jednej klasy - niektóre dzieci pochodzenia żydowskiego wskazują krasnoarmiejcom swoich niedawnych kolegów i koleżanki, jako pomiot polskich biełych ruczek.

Całe rodziny, z tobołami, uciekają do centralnej Polski. Wiele dziesiątek kilometrów pokonywanych w ciągu dnia. Często w drewniakach. Po drodze wymieniają się z chłopami. Tytoń za coś do jedzenia. Szczęściarze ukrywają się w wagonach towarowych pociągów jadących do Warszawy. I modlą się, by na jakiejś stacji nikt nie zechciał do nich zajrzeć.

Sowiecki czołg w ramach "pokazówki" rozjeżdża polskiego cywila na kameralnym rynku małego miasteczka.

Warszawa. W wolno stojącym niewielkim domu żyje ok. 30 os. i kilkanaście psów i kotów. Rodzina.

A to był dopiero początek...

sobota, 13 września 2008

Na podstawie amnestii


Kiedy słuchacie opowieści ponad osiemdziesięcioletniego dziadka musicie pamiętać, że Staszek "Świst" nie zawsze miał siwe włosy. W 1939 r. zdał egzamin do liceum ogólnokształcącego. W 1944 założył na grzbiet mundur polskiego żołnierza. W mundurze tym paradował przez trzy miesiące przed powstaniem w lasach Puszczy Białej koło Wyszkowa. Na 3 dni przed powstaniem wróciłem do Warszawy. Przeżyłem Powstanie, byłem 3 razy ciężko ranny, cudem ocalony. Ocalony również z późniejszych przygód w Polsce Ludowej, kiedy to w sierpniu 1953 r. przypadło mi patrzeć na moja matkę siedzącą w sadzie i słuchającą słów sędziego:

- "Skazuje się oskarżonego Stanisława Sieradzkiego za przestępstwa określone dekretem z października 1944 dla szczególnie niebezpiecznych dla Polski Ludowej na karę śmierci."
Co ja wtedy przeżywałem, na co musiałem patrzeć. Matkę jakby obrzucił łyżką mąki. Z szatynki zrobiła się siwiutka. A ja wiedziałem, że za chwile padną słowa:

- "Na podstawie amnestii z roku 1947 karę śmierci zamienia się na wyrok 15 lat pozbawienia wolności".

Z tego 8 lat wypadło mi odpoczywać w "sanatoriach" Polski Ludowej, w tym 7 lat we Wronkach.
I żeby był już komplet z tym więzieniem. W czerwcu 1956 r. siedzę już 7 i 1/2 roku. Zostaję wezwany do gabinetu naczelnika więzienia. Przywitał mnie pan prokurator, przedstawiciel Generalnej Prokuratury z Warszawy. Rozmawiał ze mną dwie godziny, zwracał się do mnie słowami:

- "Panie Sieradzki".
Trudno było mi to zrozumieć, bo ciągle słyszałem:
- "Ty bandyto, ty faszysto, zgnijesz tu".

A tu pan prokurator:

- "Panie Sieradzki".
Po dwóch godzinach wstaje, podaje mi rękę.
- "Panie Sieradzki. Wracam do Warszawy i stawiam wniosek o zwolnienie pana z więzienia. Nie ma podstaw do przebywania pana w więzieniu."

A głównym powodem potraktowania mnie jako wroga Polski Ludowej było dwukrotne pojawienie się w towarzystwie moich kolegów Zośkowców na wypoczynkach narciarskich w 1945 r. w Zakopanem i 1946 r. w Szklarskiej Porębie. Tam bandyci wyjeżdżali kontynuować wrogą robotę przeciw Polsce Ludowej.

Od czerwca do października 1956 r. cały czas czekam na obiecaną decyzję wyjścia do domu, do kochanej mamy. Matkę , nota bene, miałem bardzo dzielną. Brała udział w strajku dzieci wrzesińskich. Kochana matka, uczyniła mnie licealistą, uczyniła mnie harcerzem. Ona najbardziej na mnie czekała.

Tymczasem w październiku, podczas gimnastyki porannej przy oknie z kratami poczułem silne ukłucie w lewej części klatki piersiowej. Walnąłem na beton, wylała się woda z miednicy przygotowanej do mycia. Trafiłem do szpitala więziennego we Wronkach. Tam niestety miałem nieszczęście trafić w ręce złego lekarza, przychodzącego spoza więzienia. Orzekł on, że jestem po zawale mięśnia sercowego i kazał leżeć bez ruchu na łóżku. Wyleczę się jeśli będę do tego dążył i bardzo się starał. Zacząłem się stosować do jego wskazówek.

W końcu listopada wchodzi do więziennej izby szpitalnej strażnik funkcjonariusz.

- "Który z was Sieradzki?".
Podniosłem rękę, byłem słaby, dusiłem się. Lewe płuco jak gdyby nie pracowało.
- "Wstawajcie, wychodźcie na korytarz, ubierajcie się. Idziecie do naczelnika."
- "Ja mam zakaz wstawania z łóżka. Leżę tu już miesiąc, nie podnosiłem się z niego. I nie wstanę, panie oddziałowy."

Za parę minut przychodzi ważniejszy strażnik, przodownik.

- "Sieradzki, dlaczego nie chcecie wstawać?"
- "Dlatego, że mam zakaz lekarza. Jestem ciężko chory po zawale mięśnia sercowego."
- "Wstawajcie jednak."
- "Panie przodowniku, dajcie mi święty spokój. Ja chcę spokojnie umrzeć. Jestem po ciężkim zawale, nie przeszkadzajcie mi umierać."

Przychodzi zastępca naczelnika pan Krzyżaniak. Mówi do mnie:

- "Panie Sieradzki, pan musi wstać."
- Dlaczego, panie naczelniku?"
"Otrzymałem decyzję Sądu Najwyższego w Warszawie zwolnienia Pana z więzienia, uniewinnienia Pana, a przed więzieniem czeka na Pana matka."

Musiałem ożyć, musiałem wstać, musiałem się ubrać. Po to aby klęknąć przed matką i stracić przytomność. Kiedy ją odzyskałem z więzienia wybiegli lekarze, ratowali. Matka pyta:

- "Synu, co zrobimy?"
- "Mateńko, tylko do doktora Sieroszewskiego w Warszawie. To jest nasz lekarz z czasów okupacji, kardiolog, on musi zobaczyć co z moim sercem."
- "Dobrze synku."
- "Mamusiu, szukaj taksówki, jak najszybciej. Nie czekamy na pociąg."

Taksówkarz z Wronek przywiózł mnie do Warszawy na Asfaltową. Kochany człowiek, nie przyjął zapłaty za kurs.
- "Od więźnia się nie przyjmuje."
Na drugie piętro do profesora wszedłem o własnych siłach, co było zabójstwem. Ułożony na kozetce zostałem szczegółowo przebadany przez profesora. Pamiętam, że to było bardzo serdeczne badanie. A na zakończenie profesor zapytał mnie:
- "Kto Panu powiedział, Panie Stasiu, że miał Pan zawał mięśnia sercowego?"
- "Lekarz we Wronkach, który przychodził do więzienia."
- "To nie był lekarz, to był konował. Pan nie ma lewego płuca."

Wtedy zrozumiałem, że mnie gruźlica zjadła. A w przedpokoju profesora czeka moja mama i za chwilę się dowie, że gruźlica zżarła mi płuco. Co ja wtedy przezywałem. Jak mi było żal, że wróciłem. Dlaczego ja z tą gruźlicą wylazłem? Zapłakany straciłem przytomność. A kiedy ją odzyskałem na podłodze stały nosze a obok dwóch sanitariuszy.

Przywiązany do noszy trafiłem do sanitarki. Samochód popędził ze mną na ul. Karolkową róg Górczewskiej. Tam przed szpitalem czekała na mnie pani doktor w białym fartuszku. Dzisiaj rozumiem, że uprzedzona przez profesora, kogo się wiezie, komu jest potrzebna pomoc. Trafiłem do roentgena, zostałem bardzo szczegółowo prześwietlony. Pani doktor usiadła na krzesełku przy kozetce.

- "Panie Stanisławie, Pan podobno dzisiaj wyszedł z więzienia."
- "Tak."
- "A gdzie Pan przebywał?"
Mówię, że w więzieniu na Mokotowie rok i 7 lat we Wronkach.
- "Pan osiem lat siedział w więzieniu?"
- "Tak, potwierdzam."
- "Pan musi żyć. A za co Pan siedział?"
- "Byłem żołnierzem Armii Krajowej, byłem żołnierzem batalionu "Zośka", byłem uczestnikiem Powstania."

Pani doktor stanęła nade mną.
- "Panie Stasiu, a może znał Pan w batalionie "Zośka" chłopca o pseudonimie "Kuba"?"
To ten bohater spod Arsenału, mój dowódca plutonu w czasie Powstania. Nie wiem do kogo wypowiadam dalsze słowa.
- "Pani doktor, "Kuba" to był Konrad Okolski. Widziałem jego śmierć 11 sierpnia przy ul. Kolskiej przy Spokojnej na Woli. Widziałem jak "Kuba" umierał".
I wtedy usłyszałem tylko płacz mój i pani doktór. Bo to była Halina Okolska - siostra "Kuby".

Przeżyłem, aby po latach założyć mundur harcmistrza. Dużo działałem w harcerstwie, wielokrotnie spotykałem się z młodzieżą. Teraz trochę przysiadłem.


Ze wspomnień Stanisława Sieradzkiego, sierż. pchor. Armii Krajowej ps. "Świst" zgrupowanie AK "Radosław" pluton "Felek" kompania "Rudy" batalion "Zośka" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

wtorek, 9 września 2008

Akcja na konfidenta Gestapo Zbigniewa Kotarskiego

Na odprawie dnia 21 maja 1944 roku o godzinie 11.00, dowódca naszej grupy, z której powstał w Powstaniu Warszawskim pluton "Torpeda" w batalionie "Miotła", Kazimierz Jackowski pseudonim "Tadeusz Hawelan", wydał mi polecenie rozpoznania miejsca zamieszkania Zbigniewa Kotarskiego. Był on groźnym konfidentem Gestapo, na którego przygotowywano wykonanie wyroku śmierci. Mieszkał przy ulicy Elektoralnej 17 róg Solnej w lokalu nr 17.

Po otrzymaniu polecenia natychmiast przystąpiłem do wykonania zadania. Po południu tego dnia udałem się pod wskazany adres. Była to niedziela. Wszedłem na podwórko wspomnianej posesji i zacząłem się rozglądać za listą lokatorów a następnie po klatkach schodowych za numerem interesującego mnie lokalu.

Widząc mnie kręcącego się po podwórku podszedł do mnie, jak się domyśliłem, dozorca tego domu i zapytał czego szukam. Odpowiedziałem, że tu mieszka mój kolega Zbigniew Kotarski i chcę go spotkać. Wtedy ten człowiek powiedział, że Zbigniew Kotarski już tu nie mieszka. Gdy zobaczył moją zakłopotaną minę oznajmił, że pan Kotarski mieszka teraz przy ulicy Ogrodowej pod numerem 1 mieszkania 17.

Zorientowałem się, że to jest niedaleko, więc poszedłem tego dnia na ulicę Ogrodową. Ten dom był również na rogu ulicy Solnej. Spostrzegłem, że do lokalu 17 prowadzą dwie klatki schodowe - jedna do drzwi kuchennych, druga do frontowych. Po zrobieniu wywiadu, udałem się do swojego domu i zacząłem rozmyślać nad planem dalszego działania.

Postanowiłem poprosić o pomoc w dalszym rozpracowaniu konfidenta panią Jadwigę Sławińską, wtedy moją bardzo dobrą przyjaciółkę. Pani Jadwiga zgodziła się mi pomóc.

Ustaliłem następujący plan działania: Pani Jadwiga weźmie ze sobą ścinek dobrego materiału (wełna angielska), pójdzie pod wskazany adres od strony klatki kuchennej i zapyta o pana Zbigniewa Kotarskiego. Po skontaktowaniu się z kimś od państwa Kotarskich powie, że handluje na bazarze pod Żelazną Bramą i poszedł do niej młody pan i zapytał czy miewa dobry i ładny materiał. Podał jej ten adres aby przyszła, gdy będzie miała coś interesującego. Ustaliliśmy, że panią Jadwigę podprowadzę pod kuchenną klatkę schodową, a z powrotem podejdę do niej dopiero na placu Mirowskim przy halach targowych, obserwując ją przez cały czas.
W poniedziałek 22 maja rozpoczęliśmy działanie. Odprowadziłem panią Jadwigę pod kuchenną klatkę schodową, następnie wyszedłem na ulicę i czekałem aż wyjdzie. Gdy wyszła, poszedłem za nią i spotkaliśmy się na rogu ulic Zimnej i Chłodnej blisko Hal Mirowskich.
Po spotkaniu pani Jadwiga opowiedziała mi swoje wrażenia z wizyty. Po zapukaniu do drzwi kuchennych, otworzyła jej starsza pani, która dowiedziawszy się o kogo chodzi, przeprowadziła ją przez kuchnię i poprosiła panią Kotarską mówiąc, że to ktoś do państwa Kotarskich. Była godzina około10-ej. Pani Kotarska przyjęła panią Jadwigę, wysłuchała z czym przyszła, wzięła do ręki ścinek materiału, który na pewno jej się podobał. Powiedziała, że syna nie ma, jest w pracy, przyjdzie na obiad i będzie w domu między godziną 14-tą a 15-tą. Poprosiła panią Jadwigę, żeby przyszła kiedy będzie syn i wypuściła ją klatką frontową.
Formalnie miałem już wszystkie dane niezbędne do przeprowadzenia akcji, ale żeby nie spłoszyć faceta postanowiłem grać do końca i powtórzyliśmy operację drugi raz około 14.30. Po południu pani Jadwiga weszła schodami frontowymi, ale bawiła krótko i zaraz wyszła. Wszystko odbyło się jak poprzednio.
Gdy doszedłem do niej w tym samym miejscu, podszedł do nas młody człowiek i odezwał się:
- "Przepraszam panią, pani była u mnie, co pani sobie życzy?"
Po tych słowach zauważyłem pewne zmieszanie na twarzy pani Jadwigi, uścisnąłem jej rękę i uśmiechnąłem się, co dało jej pewność siebie.
- "Pan Kotarski?" - zapytała i gdy młody człowiek to potwierdził, odpowiedziała:
- "Tak, byłam u Pana" - i powiedziała mu swoją wersję sprawy.

Młody człowiek wypytywał się o rysopis tego człowieka, który podał jej jego adres. Wyjaśnienia pani Jadwigi widocznie mu odpowiadały, bo pożegnał się z nami i odszedł. Relacja pani Jadwigi z drugiej wizyty u państwa Kotarskich była interesująca ponieważ matka powiedziała, że sprawa jest nieaktualna bo syn już kupił materiał a teraz musiał wcześniej wyjść. Wypuściła ją klatką frontową, a on sam na pewno obserwował ją z drugiego pokoju. Przez to poznałem osobę, na temat której przeprowadzałem rozpoznanie.

Napisałem meldunek o wykonaniu zadania i przestawiłem plan przeprowadzenia akcji. Zaproponowałem, że główne uderzenie pójdzie przez schody kuchenne, gdyż Bogu ducha winna staruszka bez obawy otworzy drzwi. Potem jeden z grupy otworzy drzwi frontowe.

Dowódca zaaprobował ten pomysł i ustalił plan akcji do, której wyznaczył osiem osób:
Kazimierz Jackowski - "Tadeusz Hawelan" - dowódca oddziału i akcji,
Stanisław Domin - "Stefan Boruta" - zastępca dowódcy,
Adam Domin - "Andrzej Babinicz",
Stanisław Grodkiewicz - "Stanisław Biały",
Zenon Jackowski - "Adam Horski",
Jan Romańczyk - "Łukasz Łata",
Roman Staniewski - "Stanisław Kwiatkowski",
Józef Wysocki - "Kubryń".

"Boruta" i "Łata" zostaną w bramie jako ubezpieczenie, żeby czasami dozorca, gdy usłyszy strzały nie zamknął bramy i nie schował się, uniemożliwiając wycofanie się grupy. "Hawelan", "Adaś", "Babinicz" i "Kwiatkowski" wejdą klatką kuchenną, "Kubryń" i "Biały" klatką frontową. Termin akcji ustalono na dzień 28 maja, w niedzielę 1944 roku -Zielone Świątki.

Mieszkaliśmy w Ursusie, jeden z nas we Włochach. W ustalonym dniu, uzbrojeni, spotkaliśmy się na przystanku kolejki EKD kursującej wtedy z Włoch do Warszawy. Kolejką tą dojechaliśmy do Nowogrodzkiej przy Marszałkowskiej. Ulicą Marszałkowską na piechotę udaliśmy się na miejsce akcji. Szliśmy po dwóch w pewnych odstępach.

Na Marszałkowskiej za Świętokrzyską, z ulicy Królewskiej wyszedł patrol żandarmerii polowej z blachami na piersiach. Jeden z żandarmów, trącając kolegę łokciem, zwrócił mu uwagę na pierwszą naszą dwójkę, drugi zaś trącając pierwszego pokazał następnych. Przeszliśmy koło siebie nie zaczepiając się.

Chwilę po tym podszedł do mnie "Kwiatkowski" i powiedział mi , że dowódca polecił, żebym podszedł na górę schodami frontowymi. Bardzo zdziwiłem się zmianą ustaleń, ale rozkaz to rozkaz. Wkrótce dobrnęliśmy do celu i akcja rozpoczęła się.

Czterech przy drzwiach kuchennych nie miało, jak przewidywałem, żadnych problemów a nas trzech stanęło przy drzwiach frontowych, które się wkrótce otworzyły. "Hawelan" przy zetknięciu z Kotarskim udał pracownika Gestapo i po niemiecku zapytał dlaczego nie wykonał tego, co mu szef polecił. Ten zaczął się po niemiecku tłumaczyć. "Hawelan" już po polsku przerwał mu tłumaczenie i prowadził go do jego biurka.

Ja stałem przy drzwiach w przedpokoju. Gdy Kotarski przechodził koło mnie, spojrzał na mnie. Gdy mnie poznał, zwrócił się do mnie i zapytał: - "Pan w sprawie tego materiału?" Gdy przytaknąłem i spojrzałem na pistolet FN 9 trzymany w ręku, Kotarski odezwał się: - "Mamo chcą mnie kropnąć".

Akcja trwała dalej. W trakcie przeglądu jego dokumentów znaleziono i zabrano jego legitymację Gestapo, zdjęcia w mundurze niemieckim i wiele materiałów przygotowanych dla Gestapo. "Hawelan" zażądał, by oddał broń. Kotarski zwlekał szukając jej. Wtedy "Hawelan" powiedział, że mu pokaże gdzie ma broń. Zaprowadził go do łazienki, kazał schylić się pod wannę i tu nastąpiła egzekucja. Agent gestapo miał być zastrzelony z pistoletu z tłumikiem, ale ten nie wypalił, więc użyto FN-ki. Rozległy się dwa głośne wystrzały.

Po egzekucji szybko się wycofaliśmy. Było wcześnie, na ulicy prawie nikogo nie było. Szedł tylko jeden pan z dzieckiem, gdy z czwartego piętra odezwał się kobiecy krzyk: - "Bandyci". Szybko udaliśmy się do kolejki EKD w drogę powrotną do domu, mając poza sobą dobrze wykonaną robotę.

Później postawiono mi zarzut dlaczego zmieniłem ustalenia. Jak się okazało kolega pomylił pseudonimy, i polecenie jakie otrzymałem nie było przeznaczone dla mnie. Ponieważ z tego powodu nie wynikły żadne komplikacje sprawę umorzono.

Jak nas poinformowano był to bardzo groźny konfident. W latach sześćdziesiątych przypadkiem natknąłem się na jego mogiłę przy Czwartej Bramie na cmentarzu Powązkowskim.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

piątek, 5 września 2008

Powstanie okiem sceptyka


Zaczynają się walki z Niemcami napierającymi na Stare Miasto od strony getta. Autor bierze udział w jednym z kontrataków.
Usłyszawszy, że dobrze uzbrojony oddział, którego nazwa "Zośka" obiła mi się o uszy parę razy, zatrzymał się obok, przy Nalewkach, pod czwartym, poszedłem zobaczyć, kto zacz oni są. Powstańcy stali w klatce schodowej, ni to sztywno, ni to wiotko, w miarę brudni, bardziej szarzy niż usmoleni. Od razu odczułem bijącą od nich siłę, którą widoczne na twarzach zmęczenie jeszcze bardziej podkreślało. Odzywali się skąpo. Nagle zobaczyłem Basię, w panterce jak wszyscy. Od razu zrozumiałem, że pomarańczowe wyłogi Luftwaffe wypuszczone na bluzę panterki, oficerski pas inkrustowany i plecak z futerkiem tyle wrażenia robią, co pawie pióro zatknięte za pokrowcem hełmu. Rozmowa nie kleiła się, a już zupełnie utknęła, gdy niby to mimochodem pokazałem buraczkową opaskę z napisem GS LIS. Poraziła mnie świadomość, że oni wiedzą o wojnie coś, czego ja jeszcze nie rozumiem.


Raz w ruinach Szczecina, miesiąc po wojnie, obszarpany i wymizerowany żołnierz niemiecki poprosił mnie o ogień. Takie to były czasy, że Niemcy nie mieli zapałek, a Polacy mieli niemieckie. Ani wysoki, ani blondyn i nie młodzik, ale jak stał, jak przypalił papierosa i oddał zapałki, jakimś nieznacznym, ale wyraźnym gestem podziękował! Po czymś poznaje się prawdziwych żołnierzy. Jest jakaś harmonia w ich ruchach, a może po prostu jest to pewien spokój tych, co przeżyli śmierć, nigdy jej nie ulegając. Jakby wszystko, co zbyteczne, wypaliło się w nich na zawsze.(...)

Bitwa o Stare Miasto zaostrza się. Wskutek wzmagającego się ostrzału, nie można już chodzić po ulicach. Kapral Krok bierze udział w kilku nocnych atakach na Niemców.

Pewnego ranka wypuściłem się na własną rękę, na obchód polskiej linii, do sąsiadów z prawa. Edek robił to często. Już dokładnie nie pamiętam, dlaczego wybrałem się z tą wizytą. Może odczuwałem granie w karty jako niezgodne z duchem czasów, może też chciałem zobaczyć popularnych kolegów z "Parasola", dogryźć im trochę i sprawdzić, czy nam dorównują. Planowałem odwiedziny także innych oddziałów dla zaspokojenia własnej ciekawości oraz by zaimponować kolegom od Wiernego znajomością spraw wojskowych z pierwszej ręki. "Parasolarzy" uważaliśmy za cwaniaków, którzy pierwsi będą wiedzieć, kiedy i którędy pryskać. Przewodnikiem duchowym i wzorem był mi Edek, który wciąż przynosił z punktu kontaktowego wywiadu AK i z zakonspirowanej komunistycznej komórki wiadomości nie zawsze dobre i nie zawsze prawdziwe, ale za to ciekawe.

Wyszedłem przez wielkie okno naszej sypialni na tyły Pustej Sali, a stamtąd drabiną w dół za Pasaż, podwórkami do Długiej i na plac Krasińskich. Prościej, ale nie bezpieczniej, byłoby wyjść z Pasażu bramą na ulicę Wyjazd.

Końcowy odcinek Długiej, pomiędzy Wyjazdem a Przejazdem, miał kształt wydłużonego prostokąta zakończonego masywnym pięciopiętrowym domem. Po lewej stronie stały kamienice różnej wysokości, po prawej - płaski Arsenał, a za nim niskie domki czy też ruiny nie dające osłony. Czasy już przyszły takie, że lepiej było nie kręcić się po otwartych przestrzeniach. Groźne były nie tylko granatniki i artyleria - ludzie wciąż padali również od tak zwanych zabłąkanych kul. Poza Arsenałem wznosiła się, często przesłonięta dymem, wieża kościoła; smukła, wysoka, jasnoszara, jakby spleciona ze stalowych szyn, coś z warkocza, coś z ryby piły. Trochę zbyt późno zaczęliśmy podejrzewać ją o związek z zabłąkanymi kulami.

Nad wejściem do Pałacu Krasińskich zwisał otwarty, czarny parasol, godło stacjonującego tu oddziału. Był on najbardziej znany, jeśli już nie sławny na Starym Mieście i z tego powodu zgodnie krytykowany przez nacjonalistów i internacjonalistów od Wiernego. Oskarżano "Parasol" głównie o autoreklamę i zamaskowane tchórzostwo. Gdyśmy w pełnym rynsztunku z barwnymi chustami wokół szyi kręcili się po placu, nieraz się pytano, czyśmy z "Parasola". To tak jakby Słowaka nazwać Czechem. Gdy nas prowadzono do kontrataku, nieraz podkpiwaliśmy sobie - oho, pewnie "Parasol" znowu się zwinął. Sama nazwa łatwa do zapamiętania, przypominała o czasach, kiedy deszcz był jednym z problemów życiowych. W Polsce parasol w rękach mężczyzny bywał oznaką zniewieścienia i starokawalerstwa. Porucznik noszący parasol nie mógł zostać kapitanem, chyba że miał generała za teścia. Uszło jakoś uwadze Polaków, że Anglicy zbudowali imperium, nie rozstając się z parasolem i kaloszami.

Pierwszy raz w życiu wszedłem do pałacu bez pytania, bez przewodnika, w podkutych butach. Byłem tu już raz mając jedenaście lat, z całą klasą, pod nadzorem nauczyciela. Nie pozwalano niczego dotykać i, jak wszędzie w muzeach, musiało się założyć miękkie flanelowe łapcie na buty, aby nie pobrudzić i nie porysować posadzki. W sali balowej na piętrze kilku "parasolarzy" siedziało na starożytnych fotelach w pewnym oddaleniu od okien, zerkając na ogród. Wielkie lustra popękane, białokamienne posągi bogiń i bożków podziobane, plafony poszczypane, tynk chrupał pod butami. Mówi się o majestacie śmierci człowieka. Ja wówczas odczułem majestat końca cywilizacji. Odwiedziny gościa z innego batalionu nie wzbudziły zdziwienia. Zaczęliśmy od wzajemnego wypytywania się o sytuację na naszych odcinkach, potem przeszliśmy do udzielania sobie rad i na końcu wyraziłem ubolewanie, że im się nie udało utrzymać Stawek i zdobyć Dworca Gdańskiego. Na to mi powiedzieli, że i oni i inne oddziały były na dworcu, ale tam nie ma co utrzymać czy obsadzić - same tory i parę baraków, które nie dają osłony. Uderzał brak entuzjazmu do Powstania i jakby znużenie. Z miejsca obudziło się we mnie podejrzenie, że krytykują Powstanie, a naprawdę to ogromnie im się podoba.

Zaraz na lewo, na skraju parku, pod samym murem stały ławki, gdzie przed tygodniem, siedząc z Bajkopem, podniosłem spod nóg gorącą kulę karabinową. Wciąż miałem ją w kieszeni i nie omieszkałem pokazać. Opodal, na wprost okna leżał w trawie wypalony szkielet citroena, niedawno lśniący czarnym lakierem.

Tyle mają amunicji - powiedział "parasolarz" z goryczą - przecież wiedzą, że nikt nie siedzi w samochodzie na ziemi niczyjej, a i tak coraz to po nim pociągną serię.
Rzeczywiście, w wypalonym samochodzie widać stąd było dziurę przy dziurze. Jak głodny nie rozumie, że syty jada dla rozrywki, tak i my nie mogliśmy pojąć, po co tyle kul weń wpakowali. Niemcy wystrzeliwali nieprawdopodobne ilości amunicji. Najpierw to przerażało, potem uważano tę rozrzutność za oznakę tchórzostwa, później przyszło rozgoryczenie, a na końcu otępienie i rozpacz.
Ścieżki wiły się wśród drzew i krzewów zalanych promieniami słońca. Podczas niemieckiej okupacji zapewne nikt ogrodu nie pielęgnował; zarastał zielskiem i trawą. Chyba po raz pierwszy od wieków park książąt Krasińskich ział pustką pomimo upału. Za to na jego skraju dookoła kilkuset ludzi w hełmach, czapkach, butach, wełnianych skarpetach wpatrywało się w zieleń, spływając potem i podrygując za każdym poruszeniem gałęzi i szelestem liści.

Przyszedłem gotowy do zaczepki, wypatrując okazji, aby podrażnić tych lojalistów i propagandzistów, a skończyłem na powściągliwo-pozytywną nutę.

Zaniechałem odwiedzania innych odcinków. Zabawa w harcerstwo, jak mawiał zapewne już nieżyjący, piegowaty podporucznik Kenar, skończyła się. Sytuacja pogorszyła się do tego stopnia, że każdy dzień wydawał się przedostatnim.


Ze wspomnień kaprala Jana Kurdwanowskiego ps. "Krok", zgrupowanie "Sosna", batalion "Chrobry I", kompania "Lisa"
- dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944


Na pierwszej fotografii są żołnierze batalionu "Zośka", na drugiej - "Parasol".

środa, 3 września 2008

Dziewczyny i chłopcy w Powstaniu

Jest wieczór. Nadchodzi ciemna noc sierpniowa, gdyby nie rakiety i świetlne pociski byłoby tak czarno, że można by połamać ręce i nogi idąc nawet najlepszą drogą wśród gruzów. Mam dziś swój dyżur nocny - trzeba być na posterunku, bo wczorajszą noc dyżurowała "Hanka", a "Reduta" ciągle gania i obie muszą trochę wypocząć, wszak to jeszcze dzieci. Mamy zaledwie po 16 lat, a pracujemy nawet za trzy dorosłe osoby. Zżyłyśmy się bardzo, wszystkie trzy i jedna za drugą wskoczyłaby dosłownie w ogień.

Wychodzę przed bramę i sprawdzam kto stoi na posterunku. Chłopcy usłyszawszy szmer skoczyli. Było ich trzech: "Pestka" najmłodszy 14-letni żołnierz, "Skowron" zaledwie o 2 lata starszy od "Pestki" i "Wilk" bardzo odważny, bo liczący 18 lat. "Pesteczka" usłyszał kroki i woła: "Ciociu, ciociu, niech ciocia pozwoli, chcemy trochę pogadać" (ci moi młodsi koledzy tak się zwracali do łączniczek i sanitariuszek). Ale nie miałam czasu na pogawędki. Powiedziałam, że przyjdę później - wróciłam do pokoju oficerskiego i zameldowałam, że wszystko jest dobrze, że ja mam służbę nocną i do mnie trzeba kierować meldunki, gdy będzie coś nagłego (telefon nie działa, telegrafistek nie ma, choć to pierwsza linia, a w odległości około 30 metrów Niemcy - to jest po drugiej stronie ulicy Grzybowskiej). Nasi mają tylko jeden dom wypadowy.

Stanęłam w sieni, na klatce schodowej od podwórka (stacjonujemy w fabryce łóżek metalowych "Jarnuszkiewicza"). Słucham - jest cisza. W małym pokoju łączniczek wybiła zaledwie 10 (22). Za godzinę chłopcy przyjdą z warty, trzeba powiedzieć w kuchni, żeby była gorąca kawa.

Potem usiadłam na krawędzi leżaka i myślę, że chyba wszystko jest w porządku: zmiana na górze śpi, w kuchni siedzi dyżurna sanitariuszka i magazynierka - obie czuwają. Dowódca ppor. "Jeremi", komendantka i doktor poszli do komendy do Śródmieścia. Oficer zastępowy dyżuruje - nawet widać blask lampy karbidowej.

Zamykam oczy i myślę... "Jutro powinna by się zacząć szkoła - początek roku szkolnego, jaki on będzie inny! Pewnie rano odbędzie się msza święta w kaplicy na piętrze od podwórka, a potem ciężka praca wśród ruin i zgliszcz". Otworzyłam oczy i widzę jakiś dziwny blask, to pali się kościół WW. Świętych przy placu Grzybowskim. Bardzo blisko nas słychać jakąś bitwę, pociski granatników dziesiątkami rwą się w powietrzu.
Wtem wpada zdyszany "Pestka". Krzyczy na sanitariuszkę aby szybko biegła, bo "Skowron" jest ranny. Chłopaka trzeba zabrać na nosze i choćby tu przynieść. "Berta" wali z Okęcia - jakiż to okropny świst. Pojedyncze KB słychać z oddali, gdzieś wre walka. Ckmy, rkmy, p.pance, granatniki, piaty, granaty - ziemia drży. Pociski "Berty" nie dają żyć, a "krowy" wyją bez wytchnienia. Wybiła 11 (23), nasłuchuję co się dzieje.

Chłopcy schodzą z posterunków - słyszę głos "Zana". Obstawiali aż pięć domów, następnie chłopcy ustawiają się w szeregu, a "Zan" wymienia pseudonimy: "Hefi", "Ślaz", "Madej", sierżant "Mirek" - są wszyscy. Pytam Andrzeja "Zana", gdzie wre bitwa... "Ach to niedaleko - nasi zdobywają domy przy pl Mirowskim".

Andrzej "Zan" powiedział, że Niemcy puścili trzy "Goliaty", które nasi z piata zestrzelili. Zawołałam "Amazonkę", która dała chłopcom gorącej kawy i znowu na leżak - nie mogłam zasnąć, choć spać mi się chciało, słyszałam, że wszyscy śpią oprócz warty. Gdyby nie czerwony zegarek z fosforyzowanymi cyframi, to pewnie bym zasnęła, ale ciągle się na niego gapiłam. Kiedy na chwilę zamknęłam oczy usłyszałam, że ktoś rozmawia, a potem na palcach zbliża się do mnie i nagle robi mi się ciepło i przyjemnie.

Otwieram oczy i widzę uśmiechającego się do mnie "Zana", a ja jestem przykryta białym kożuchem Andrzeja, w którym chodzi na warty. Jest to jego ulubiony kożuch, dostał go od kolegów jako dowódca sekcji "Baśka". Został dowódcą sekcji, kiedy zginął "Bronek". Podziękowałam Andrzejowi, ale jak mu mogę zabierać kożuch, kiedy on idzie spać na trzy godziny i nie ma się czym przykryć. Był zły, a nawet wściekły: "Jak ty możesz mówić coś podobnego, ja będę spał ze "Ślazem" a ty marzniesz, jesteś bardzo licho ubrana, zresztą my się czegoś napijemy i rozgrzejemy".

Ustawili mały stolik, "Madej" przyniósł śledzie, "Zan" jakiś trunek, "Ślaz" resztki chleba, a ja poszłam po kawę. Wszystkim zrobiło się gorąco. Potem Andrzej "Zan" założył mi na ręce ten za wielki dla mnie kożuch. Chłopcy poszli spać, a ja zostałam w sieni i było mi już ciepło, "Dal" dał mi swoją czapkę polową, dostałam też skarpety i jakieś buty.

"Zan" z "Mirkiem" poszli na posterunek do bramy, tam stał "Niszczyciel" i "Wieniawa". Andrzej "Zan" wszedł na barykadę i nasłuchiwał, a trzeba przyznać, że ma dobry słuch. Nagle biegnie jak strzała do zastępcy dowódcy, był nim "Wawer", dwudziestoośmioletni podporucznik, i woła: "Panie poruczniku, Niemcy szykują się do ataku, słychać szczęk broni".

Nie mamy zapasu amunicji, trzeba biec po pomoc na ulicę Wielką. "Klara", zwraca się do mnie "Zan", "Biegnij do komendy co sił, od ciebie zależy nasza pozycja, nasze życie". Zrobiłam znak krzyża na czole, mocno zawiązałam chustkę na głowie i biegnę cicho i ostrożnie (mijam często śpiące warty - dobrze, że to wśród swoich, w Śródmieściu), chyłkiem pod ostrzałem, byłe dalej. Na mojej drodze stoi coś czarnego i błyszczącego, rusza się, jestem blisko tego czegoś, co robić - pewnie wpadłam. Broni nie wzięłam, mam tylko małą pałkę policyjną. Wyciągam rękę z pałką i zbliżam się..., jeśli to Niemiec... walę, ale słyszę brzęk uderzenia o blachę. Stanęłam, odetchnęłam głęboko i biegnę dalej.

Domy po obu stronach ulicy Pańskiej palą się, jest teraz widno jak w dzień. Muszę przeskoczyć ogień i dalej biec, po drodze omijam nie wybuchłe jeszcze ciepłe "krowy" i w końcu dopadam do bramy naszej placówki nr 1. Budzę śpiącego "Jeremiego" i wołam na zaspaną dyżurną, by pospieszyli na pomoc do fabryki "Jamuszkiewicza". Biegniemy wszyscy wraz z dyżurnymi na Grzybowską, komendantka biegnie do kpt. "Jura" na Marszałkowską. W komendzie dostałam hełm i ze swoją pałką policyjną wracam na moją placówkę.

Po górach ruin, w ogniu palących się domów i gryzącego dymu, docieramy do swoich. Nasi nas witają. Widzę, że "Zan" rozpakowuje amunicję i lekarstwa, które przynieśliśmy, ale coś jest nie w humorze. Pytam się, co się stało. Podobno był to fałszywy alarm, zbliżył się do nas tylko jeden "Goliat", który trafił na naszą minę na środku ulicy i wybuchł. "Ślaz" współczuł mi, że goniłam niepotrzebnie. Chłopcy przynieśli mi wino (to z kościoła WW. Świętych), bo wyglądałam strasznie. Zmarznięta, niewyspana i trochę głodna. Andrzej "Zan" powiedział, żeby mi nie było zimno latać, ofiarowuje mi swój kożuch, a "Wilk" dał mi całą furę cukierków, ktoś inny dał mi czekoladę. Andrzej "Zan" powiedział, że jak mnie długo nie było, to miał wyrzuty sumienia i strasznie się o mnie bał.

Już wstawał dzień, szary, smutny dzień, padający deszcz ustał, a potem ukazało się słońce. Pobudka. Kiedy zjawiłam się u dziewczynek, myły się i dla mnie też przygotowały wodę. Umyłam się i dostałam nawet nową koszulę z magazynu. Peżetki przyniosły śniadanie. Oddział był odświętnie ubrany w nowe bluzy drelichowe ze straży pożarnej, a my miałyśmy nasze jedwabne chustki w kratę zdobyte gdzieś przez "Jeremiego".

Po śniadaniu była msza święta - byli na niej wszyscy, oprócz tych co stali na warcie. Zaśpiewaliśmy hymn, a potem piosenki powstańcze. Dzień był przykry, początek roku szkolnego, ale jakiż inny - rwały się granaty, a pociski gwizdały jak szalone.

Po bliskim uderzeniu "krowy" dym unosił się i znowu opadał - nasze podwórko było czarne. Wszystkie kominy zostały zmiecione od pędu powietrza. Całe szczęście, że to pierwsza linia, Niemcy nie mogli tak blisko walić pociskami, bo trafiliby w swoich.
Nasz oddział bronił dostępu Niemców do Śródmieścia do końca powstania.





Ze wspomnień Jolanty Zawadzkiej-Kolczyńskiej, żołnierza AK, sanitariuszki, łączniczki w kompanii "Jeremiego", zgrupowanie AK "Chrobry II" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944. (pisane podczas Powstania Warszawskiego)

wtorek, 2 września 2008

Mokotów - przełom sierpnia i września


Mokotów wyglądał inaczej niż dziś. Miał dwie główne osie: Aleję Niepodległości, która była wtedy wyznaczona ale nie zabudowana, a jeśli zabudowana to na początku od ul. Rakowieckiej i coraz bardziej nikła w polu i oś najstarszą - Puławską, która numerację domów zaczyna odwrotnie niż inne warszawskie ulice - od Placu Unii Lubelskiej. Można też za oś uznać ul. Belwederską przechodzącą w Al. Sobieskiego. Mniejsze znaczenie, ale dla powstańców istotne, miała na południu ul. Czerniakowska przechodząca w Sadybę.


Jeśli chodzi o zabudowę to poza Puławską i częścią Al. Niepodległości reszta dzielnicy miała w większości zabudowę niską. W latach trzydziestych powstało na Mokotowie sporo nowoczesnych willi. Przy Puławskiej zachowały się rudery do 1941 r. zamieszkałe w części przez ludność żydowską. Istniały tu niewielkie zakłady i warsztaty rzemieślnicze.

Z północy na południe biegła starowiślana skarpa, która miała znaczenie w czasie walk. Południowa granica Mokotowa przechodziła w pola uprawne, co powodowało że Mokotów w czasie Powstania nie umierał z głodu, choć w drugiej połowie Powstania i pod koniec nie było łatwo. Można było dla wojska i dla ludności cywilnej, ryzykując czasami życiem, zebrać trochę ziemniaków, pomidorów itp.

Powstańczy Mokotów był o wiele większy niż administracyjny zasięg dzielnicy uwzględniając wszystkie walki i wypady, z dużym przybliżeniem można powiedzieć, że powstańczy Mokotów obejmował również tereny dzisiejszego Ursynowa i Wilanowa. Cały ten obszar w czasie konspiracji i przygotowań do Powstania był Obwodem V, który dzielił się na poszczególne rejony.

Rejon w schemacie przygotowania walk i prac konspiracyjnych miał ważne znaczenie w czasie okupacji, natomiast w praktyce w czasie walk powstańczych na Mokotowie te rejony nie miały większego znaczenia, w dużej mierze były zdominowane przez przydzielone walczące tam oddziały Armii Krajowej o konkretnej nazwie i zadaniu.

Jedynym wyjątkiem był tzw. 6 rejon, który od Rakowieckiej do Wyścigów Konnych na południu i Al. Niepodległości do skarpy wiślanej czy do ul. Puławskiej (strony wschodniej) przydzielony "Baszcie".

"Baszta" jako pułk miała na swoim terenie przydzielone odpowiednie działania w rejonie miejsc koncentracji, cele do zdobycia. O pozostałych rejonach można powiedzieć, że na północy czyli na wysokości pl. Unii Lubelskiej od strony Pola Mokotowskiego w rejonie 4 dominowało Zgrupowanie "Zygmunta". Potem był rejon 3 maleńki, wciśnięty pomiędzy pl. Unii Lubelskiej i al. Szucha gdzie była dzielnica niemiecka. Dalej rejon 1 sięgał aż do Szwoleżerów na południu, rejon 2 to obszar Sielc. Rejon 5 na wschód od Puławskiej obejmował dzisiejszą Sadybę. Taki był z grubsza podział na rejony Obwodu V.
Rzeczą charakterystyczną dla V Obwodu był fakt dużego nasycenia placówkami niemieckimi. Zwłaszcza teren z zachodu na wschód wzdłuż ul. Rakowieckiej i przechodzący przez pl. Unii Lubelskiej, Łazienki i Szwoleżerów aż do Wisły był zajęty przez jednostki niemieckie i to dość potężne. Na tej linii gromadziły się różne oddziały niemieckie, SS, przeciwlotnicze, dość mocno obsadzone więzienie na Rakowieckiej, szkoła SGH, SGGW. W ogóle budynki szkół na Mokotowie stanowiły oparcie dla różnych placówek niemieckich.

Idąc w głąb Mokotowa takim pierwszym dużym bastionem była szkoła rękodzielnicza na rogu ul. Narbutta i Kazimierzowskiej. W większości te obiekty miały swoje kryptonimy np. ta szkoła miał kryptonim "Basy". Na Narbutta pod 14 kolejna była szkoła powszechna obsadzona przez Niemców. Cały obszar północny był bardzo obsadzony i umocniony. Natomiast na południu były mocno obsadzone i bronione wyodrębnione obiekty np. Fort Mokotowski przy ul. Racławickiej.

Z jednej strony ulicy w sąsiedztwie fortu było wiele budynków pobudowanych przez warszawskich notabli a w czasie okupacji zajętych przez wysokich oficerów niemieckich, przy okazji każdy z nich miał przy sobie do ochrony sporą jednostkę. Fort Mokotowski był praktycznie nie do zdobycia, co potwierdziła całkowita klęska kompanii O-1 w pierwszym dniu Powstania.

Na ul. Woronicza była szkoła, nosząca dziś imię Królowej Jadwigi, która dała się nam mocno we znaki i która miała duże znaczenie dla walk na Mokotowie. Inna szkoła na ul. Różanej miała mniejsze znaczenie. Były palcówki niemieckie w nowoczesnych domach Wedla przy ul. Puławskiej przy Madalińskiego. Przy ul. Dworkowej była żandarmeria - stacjonowali tam żandarmi rekrutowani z ludności krajów podbitych na wschodzie Europy. Na ul. Willowej była placówka niemieckiej policji, a w takich miejscach jak klasztor na Służewie i wszystkie południowe forty stacjonowały dobrze uzbrojone jednostki niemieckie.

Mokotów miał jedno z ważniejszych zadań w Powstaniu - była to osłona całego Powstania od południa. Na Mokotowie walczyło prawie 6.000 ludzi. Na początku oczywiście było o wiele mniej. Przykładowo pułk "Baszta" mając stan wyjściowy ok. 2.200 żołnierzy zmobilizował 1.965 żołnierzy. Pułk w całości składał się z trzech batalionów: wspomnianego już bat. "Bałtyk", bat. "Karpaty" i bat. "Olza". Każdy batalion miał trzy kompanie, jedynie w bat. :Karpaty" była czwarta kompania łączności tzw. K-4. Ja byłem w kompanii B3 batalionu "Bałtyk".

W pierwszym dniu Powstania właściwie żadnego z wymienionych wcześniej obiektów nie udało się zdobyć. Nawet "Baszta", która była stosunkowo najlepiej uzbrojona i zmobilizowana nie zdobyła w 1-ym dniu wyznaczonych celów. Inne oddziały, takie jak Dywizjon Szwoleżerów, dywizjon 7 pułku ułanów "Jeleń", grupa artyleryjska "Granat", dywizjon Artylerii Konnej, po nieudanych atakach, nie zmobilizowanych w pełnych składach dołączyły do "Baszty".

Sadyba właściwie prawie nie podjęła walk. Nie miała na to dostatecznych sił. Natomiast jeden z batalionów "Baszty" - "Karpaty", który miał za zadanie zdobyć teren Wyścigów Konnych w części je zdobył ale nie zdołał tego utrzymać. Musiał się wycofać i w rezultacie aż dwie kompanie tego batalionu poszły przez dzisiejszy Ursynów i Kabaty do lasów Chojnowskich.

Po niepowodzeniu pierwszego dnia, dowódca pułku "Baszta" ppłk Stanisław Kamiński "Daniel" miał nie lada problem. Był naciskany przez swoich podkomendnych, dowódców batalionów a także innych oficerów, aby wobec zaistniałej sytuacji wyjść z Mokotowa. Warto tu przypomnieć, że podobny przypadek zdarzył się na Żoliborzu - oni w pierwsze 2 dni wywędrowali w kierunku Kampinosu i potem wrócili. Na Mokotowie "Daniel" oparł się żądaniom, żeby wyjść do lasów kabackich i chojnowskich, dozbroić się i wrócić. Były takie możliwości, w tych lasach były możliwe zrzuty. Miało to więc pewne swoje uzasadnienie ale ppłk "Daniel" uważając, że najważniejszą rzeczą jest obrona Powstania od południa zarządził obronę okrężną. Warto zapamiętać tą decyzję bo gdyby decyzja była inna, Powstanie trwające 63 skończyłoby się na pewno dużo wcześniej. Mokotów broniony przez 57 dni stworzył dodatkowe możliwości dla całego Powstania. Jest to wielka zasługa Mokotowa o czym trzeba pamiętać.

Dzięki tej decyzji można było pomyśleć o próbie zdobycia większego terenu i rozszerzeniu Powstania na Mokotowie. "Wrzodem" w tym rejonie była szkoła przy ul. Woronicza. Była ona usytuowana jakby w środku oswobodzonego obszaru i nie dawała możliwości zorganizowania się również naszych służb cywilnych, struktury Państwa Podziemnego i całej struktury cywilnej, która zaczęła odżywać i krzepnąć.

Drugiego dnia Powstania udało się zgromadzić odpowiednie siły dla zdobycia szkoły na Woronicza. Ja również wraz z moją kompanią brałem udział w zdobyciu szkoły. Akcją dowodził bezpośrednio sam "Daniel". W szkole stacjonowała kompania rowerzystów - było ich kilkuset. Niemcy wystraszeni atakiem powstańców wykorzystując sprzyjający moment uciekli.

Zdobycie szkoły na Woronicza pozwoliło na powstanie czegoś co potem nazwaliśmy Rzeczpospolitą Mokotowską. Mieliśmy wolny teren od Al. Niepodległości aż po Sadybę. Wyjaśniła się sytuacja batalionu Karpaty, który przeszedł co prawda dwoma kompaniami do lasów kabackich ale teren patrolowany przez "Basztę" sięgał prawie do Al. Wilanowskiej i do dworca Południowego. Dworca Południowego już nie ma ale w świadomości historycznej Warszawiaków on istnieje. Na południu byliśmy dość daleko. Można się było nawet kontaktować z niektórymi innymi jednostkami.

Teraz na Mokotowie nastąpiły fakty, o których warto wiedzieć. Na ogół mówi się, że Powstanie było zrywem, oczywiście przygotowanym, ale wynikającym z chęci zemsty, odzyskania niepodległości i wolnej Polski. Oczywiście te emocje odgrywały wielką rolę, ale czasami spotykamy się z opinią, że Powstanie było niezdarnie dowodzone, nie miało konkretnych planów.

Chciałbym temu zaprzeczyć. Oczywiście straty były ogromne. My obliczyliśmy, że na Mokotowie zginęło około 1.700 powstańców - tylko na Mokotowie. Zginęło też bardzo dużo ludności cywilnej zabitej także w sposób zorganizowany przez Niemców, zwłaszcza przez wspomnianych wcześniej żandarmów z ul. Dworkowej, którzy systematycznie niszczyli całe ulice, np. ul. Olesińską gdzie mieszkałem. Moja rodzina szczęśliwie ocalała, ale straciliśmy wszystko. Tam mieszkańców całej ulicy żandarmi zgarnęli do piwnic i rozsiekli granatami. Uratowały się tylko jednostki a kilkaset osób z tylko jednej ulicy zginęło.

Wspomnę jeszcze o jednej rzeczy - warto o tym wiedzieć. Obwód powinien mieć dowódcę i cały sztab. W rzeczywistości tak było i nie było. Formalnie - w budynku Zakładu Higieny na ul. Chocimskiej 22 miał swoją siedzibę sztab Obwodu z płk Aleksandrem Hrynkiewiczem "Przegonią", który od 2 do 4 sierpnia nie włączył się do walki a potem z całym sztabem przeniósł się do lasów chojnowskich do Piaseczna i do Powstania nie wrócił.

A jednak Powstanie na Mokotowie było sprawnie dowodzone. Siłą faktu ppłk "Daniel" dowódca "Baszty", mając największą siłę na Mokotowie i największą swobodę działania stał się faktycznym dowódcą całego obwodu i tę funkcję pełnił do czasu kiedy płk "Monter" (Antoni Chruściel) mianował następnego dowódcę Obwodu ppłk Karola Rokickiego "Karola". Zrealizowane zostało wiele zamierzeń. Były różne skuteczne wypady, poszerzenia, trudno nawet o tym szczegółowo opowiadać ale powstał jednak ukształtowany obszar opanowany przez powstańców.

W międzyczasie nastąpiły następujące fakty. Dowódca Armii Krajowej "Bór" wydał 14 sierpnia rozkaz przyjścia oddziałów AK na pomoc Warszawie. Wiadomość ta dotarła między innymi do lasów chojnowskich. W międzyczasie doszły tam oddziały AK, które wycofały się z Ochoty zdobytej przez Niemców. Ochota padła, jak wiadomo, najwcześniej i najbliższym terenem odwrotu dla powstańców były Lasy Chojnowskie. Między innymi przybył tam płk Mieczysław Sokołowski "Grzymała". W związku z poleceniem "Bora" powstała myśl aby z lasów chojnowskich wezwać przebywające tam kompanie "Baszty" oraz wojska znajdujące się w tamtejszym 5 Rejonie "Obroży" (na obwodzie Okręgu Warszawskiego istniało 8 rejonów zorganizowanych w VII Obwód "Obroża"). W lasach chojnowskich zaczęły się przygotowania do powrotu. Najdogodniej było przejść skrajem skarpy wiślanej przez Kabaty, Wilanów na Sadybę. To nastąpiło w nocy z 18/19 sierpnia.

Tu ważna informacja. Dowódca Powstania "Monter" wydał w międzyczasie rozkaz, nie jest do ko końca wyjaśnione, czy był on skierowany bezpośrednio do ppłk "Daniela", czy przyniósł go ze sobą mianowany w drugiej połowie sierpnia ppłk Karol Rokicki - dowódca całego obwodu mokotowskiego. Zaczęto tworzyć odpowiednie siły do przebicia się i połączenia Mokotowa ze Śródmieściem wzdłuż ul. Czerniakowskiej z południa na północ. Od strony Śródmieścia rozkaz uderzenia zgrupowanie miało "Kryska", które walczyło na terenie Czerniakowa. W wyniku wspólnej akcji miało nastąpić połączenie ze Śródmieściem.

Żeby móc wyruszyć zorganizowanymi siłami na północ trzeba było mieć zorganizowaną Sadybę od południa jako skuteczną osłonę takiego zamierzenia. W nocy z 18/19 sierpnia płk Mieczysław Sokołowski "Grzymała", jako dowódca dwóch kombinowanych batalionów z lasów chojnowskich przeprowadził na Sadybę część wojska. Było trochę niepowodzeń, zginął pod Wilanowem ppłk Sokołowski, część żołnierzy wróciło z powrotem do lasów chojnowskich, przyszli za kilka dni. Główna siła ok. 600 żołnierzy przeszła na Sadybę, w tym jednostki "Baszty" z batalionu "Karpaty" i powstała tam dostateczna siła do powstania i obrony Sadyby.

W tym momencie można było myśleć o połączeniu ze Śródmieściem. Od 26 sierpnia, na wysokości ul. Chełmskiej przy Czerniakowskiej były zmobilizowane dwa bataliony pod dowództwem ppłk Leona Faleńskiego "Gryfa". Należy tu wspomnieć, że na Mokotowie do szczebla kompanii dowództwo było złożone z zawodowych oficerów, na ogół było to bardzo pozytywne. Niektórzy z nich dowodzili jeszcze w I wojnie światowej i wojnie bolszewickiej (jak np. sam "Daniel"), młodsi natomiast byli wychowani w odpowiednim duchu w Polsce międzywojennej - w dobrze zorganizowanym, wg opinii fachowców, wojsku. Byli także oficerowie wyszkoleni na Zachodzie, z przygotowaniem komandoskim - cichociemni.

Jeśli chodzi o Faleńskiego był to raczej "administracyjny" pułkownik z kwatermistrzostwa, ale ponieważ miał wysoki stopień dostał takie zadanie. Dowódcy obu batalionów: mjr "Majster" z bat. "Karpaty" i mjr "Garda" cichociemny obaj zdali egzamin.

Te dwa bataliony posuwając się równolegle w nocy z 26/27 sierpnia doszły do koszar niemieckich na ul. Podchorążych. Został zdobyty gmach szpitala Nazaretanek. Niektóre plutony poszły nawet wschodnią stroną Czerniakowskiej aż do stacji pomp, ale przewaga sił niemieckich była zbyt wielka. Zgrupowanie "Kryska" się nie ruszyło - z tamtej strony wsparcia nie było. Pojawiły się natomiast czołgi niemieckie skutecznie wypierające stosunkowo dobrze jak na warunki powstania uzbrojonych powstańców. Jednak broni ciężkiej nie było w ogóle. Dwa dni utrzymywano możliwość przebicia się, potem trzeba było się wycofać.

Zdarzyły się jeszcze dwa ważne przypadki. Ostatniego dnia sierpnia Niemcy zbombardowali dwa, wyraźnie oznakowane, szpitale. Jeden szpital był na ulicy Chełmskiej, powszechnie nazywany "prijut", bo pierwotnie był to zakład schronisko dla sierot, a potem w pierwszych dniach Powstania budynek został przejęty przez przesunięty ze Śródmieścia szpital Ujazdowski. Niemcy przepuścili jakoś jego personel wraz z chorymi. Wśród pacjentów tego szpitala było wielu ciężko rannych, w tym także z boju o połączenie ze Śródmieściem. Dostarczono ich tu dla ratowania życia i ponieśli w nim śmierć paląc się żywcem lub skacząc z pięter. Następnego dnia zbombardowano drugi szpital Elżbietanek, który był centralnym punktem szpitalnym Mokotowa.
Mokotowski szpital Elżbietanek ma swoją odrębną historię. W czasie okupacji był to szpital niemiecki obsługiwany przez niemiecki personel. Główny człon personelu medycznego i pomocniczego został wycofany bezpośrednio przed wybuchem powstania. Powstańcy trafili tu drugiego dnia wycofując się z "Basów" i zastali zamkniętą bramę. Po pertraktacjach drzwi otworzono szpital został uruchomiony. Mieliśmy tu wspaniałą służbę sanitarną, naszych lekarzy, nasze doskonale przygotowane koleżanki sanitariuszki. Wszystko to powodowało, że szpital znakomicie funkcjonował. Jak już wspomniałem oba szpitale były wyraźnie oznakowane i piloci Sztukasów doskonale wiedzieli co bombardują.

Tak zaczął się wrzesień. W tym czasie w centrum Mokotowa trwało "normalne" życie. Walki toczyły się w skoordynowany sposób na obrzeżach. W środku dzielnicy powstawały różne elementy Polskiego Państwa Podziemnego; administracja, zaopatrzenie, odkopywanie zasypanych, bo bombardowanie trwało nieustannie, nie tylko z powietrza ale także w wyniku ostrzału przez wielolufowe bronie odrzutowe tzw. szafy. Były wydawane pisma m.in. Biuletyn "Baszta", powstawały piosenki: Markowski i Jezierski stworzyli "Marsz Mokotowa" "Małą dziewczynkę z AK" nie mówiąc już o "Małgorzatce". Taka sytuacja trwała w Rzeczpospolitej Mokotowskiej od momentu zdobycia szkoły na Woronicza do września.



Ze wspomnień Wojciecha Militza ps. "Bystry", kompania B-3, batalion "Bałtyk" pułk "Baszta" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.


Wspomnienia z Powstania - sierpień się kończy...

Pod koniec sierpnia sytuacja na Starym Mieście stawała się coraz trudniejsza. Pamiętam, że gdy przyszliśmy z Woli, panowało tu jeszcze prawie normalne życie. Minął zaledwie jeden dzień i rozpoczął się intensywny atak na Stare Miasto. Teraz teren obrony znacznie się zawęził. Zachodziła konieczność opuszczenia Starego Miasta. Łączność ze Śródmieściem i Żoliborzem odbywała się tylko kanałami, którymi nie można było jednak wycofać rannych. Tymczasem pozostawienie ich na miejscu groziło im śmiercią. Nasz przeciwnik był barbarzyńcą, nie uznawał układów genewskich, mordował rannych i ludność cywilną.


Dlatego nasze dowództwo, próbując dokonać połączenia się ze Śródmieściem ulicami, przygotowało uderzenie ze Starego Miasta od ulicy Barokowej, nocny desant na plac Bankowy i jednoczesne uderzenie oddziałów ze Śródmieścia od strony Placu Żelaznej Bramy. Desant w którym brałem udział, dotarł na pl. Bankowy. Nastąpiło uderzenie górą od ulicy Barokowej. Niestety nie było uderzenia z pl. Żelaznej Bramy, ponieważ w ciągu dnia Niemcy wyparli stamtąd powstańców. Całe przedsięwzięcie nie zakończyło się sukcesem.

Poniżej opisuję moje przeżycia związane z desantem kanałowym na pl. Bankowy.

Dnia 30 sierpnia, na placu Krasińskich przy ulicy Długiej jest przygotowana do wymarszu cała kolumna powstańców. Jest godzina 22.00. Pierwsza wchodzi ośmioosobowa grupa por. "Cedro", bardzo dzielnego i odważnego oficera, za nim wchodzi do kanału sześciu ludzi od por. "Torpedy": "Adaś" - celowniczy Zenon Jackowski z MG - 42, "Gabryś" - amunicyjny Jan Kurpiński, "Kamiński - amunicyjny Jan Pęczkowski, "Marek" - Marian Ławacz, Łata" - Jan Romańczyk, "Sowa" - Zbigniew Wojterkowski, za nimi grupa "Jerzyków" i inne oddziały.

W kanałach było ciemno i mokro. Broń i amunicję należało trzymać wysoko by się nie zamoczyła i była sprawna do walki. Po niecałych trzech godzinach drogi zmęczeni dotarliśmy do celu. O pierwszej ma nastąpić atak. Wszyscy odpoczywają, oczekując co przyniosą następne minuty.

Jest31 sierpnia godzina 1.00. Następuje otwarcie z łoskotem klapy włazowej. Do kanału wpada świeże powietrze. Pierwszy wyskakuje por. "Cedro", za nim jego ludzie. Naraz słychać strzały nad kanałem. Ci co są przy wyjściu, cofają się. We włazie pokazuje się głowa jednego z tych co wyszli i krzyczy: "Wychodźcie!" Z całą siłą przepycham się do wyjścia, przede mną był "Marek", za mną '"Sowa", "Gabryś" i "Kamiński". Po wyjściu "Kamiński" pobiegł na skwer w krzaki, a myśmy pobiegli do fontanny.

Na placu zapanowała bezładna strzelanina. Daje się odczuć, że Niemcy są zdezorientowani, coraz intensywniej jednak ostrzeliwują wyjście z kanału. Naraz zalega cisza i słychać donośny głos: "Hallo! Wer ist da?" -. "Hier sind Deutsche." -odpowiadam głośno i słyszę .odpowiedź - "Hier auch sind Deutsche". Słyszę przedzieranie się przez krzaki. Nie wytrzymuję, posyłam serię z "Błyskawicy" w tamtym kierunku. I znów odzywa się ten sam głos: "Verfluchte Mensch, wer ist da?" - "Hier sind Deutsche" ponownie odpowiadam. Podenerwowany głos Niemca wrzeszczy - "Hier auch sind Deutsche! . Warum schiessen Sie?". Dwie postawne sylwetki wyłaniają się z krzaków. Celuję w nie i strzelam, dalszej konwersacji nie ma. Tylko rozpoczęła się kanonada.

Ale za chwilę znów zapanowała cisza i słychać jakiś głos: "Hallo Karl Mueller, weist du was hier los?". Z drugiej strony ktoś odpowiada: "Ich weisst nicht." - Wtedy ten pierwszy mówi: " Zwischen uns sind polnischen Banditen". I znów rozpoczyna się bardzo silny ostrzał. Zorientowaliśmy się, że tylko nas czterech pozostało w fontannie. Robiąc zasłonę dymną z granatów wycofujemy się. Ja ostatni wpadam do włazu. Klapa pod wpływem wybuchu granatu zamyka się opadając mi na głowę. Spadam na "Marka". Klapa przycina "Błyskawicę" i mój kciuk u lewej ręki. Kanalarz doliczył się, że mu jeszcze jednego brakuje. Ustala coś z kpt. "Motylem". Ten się zwraca do mnie, żebym dał kanalarzowi mojego "Visa", bo bez broni on się boi wyjrzeć.

Sanitariuszki zrobiły mi opatrunek i poszedłem kanałem za wycofującym się oddziałem. Naraz kolumna staje, bo nie wie gdzie ma iść dalej. Znaleźli się na rozdrożu i szukają przewodnika. Ponieważ takiego nie ma, zgłaszam się ja, idę na początek i ruszamy dalej. Podczas tego marszu miałem przykrą przygodę, w czasie której bardzo się zdenerwowałem. Jeden z kolegów krzyknął, że Niemcy zalewają kanał, co groziło paniką, na szczęście nie było to prawdą. Zatrzymałem kolumnę i sprawa się wyjaśniła. Szliśmy pod prąd wody, która przed nami piętrzyła się. Gdy zatrzymaliśmy się, woda spłynęła i wszystko się wyjaśniło.

Doszliśmy do kanału pod Krakowskim Przedmieściem i czekaliśmy na decyzję dowództwa, co mamy dalej robić. Decyzja przyszła: idziemy do Śródmieścia. Kolumna ruszyła, doszliśmy kanałami do Śródmieścia. Jest sygnał - wychodzimy z kanałów. Znaleźliśmy na ulicy Wareckiej przy Nowym Świecie. Jest tu jeszcze ładnie, lecz nauczeni doświadczeniem, zdajemy sobie sprawę, że za nami idzie zniszczenie.



Ze wspomnień Jana Romańczyka, ps. "Łata" z batalionu "Miotła" - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944.

Zdjęcie przedstawia widok Placu Bankowego