sobota, 18 września 2010

PamiętaMy

Zapraszam do lektury zamieszczonych na tym blogu wspomnień i relacji. Historia tworzy tożsamość Narodu. Nie wolno nam zapomnieć.

Pozdrawiam serdecznie,

Foxx

sobota, 7 listopada 2009

Stanisław M. Kicman - wspomnienia cz. 2 (wywiad)




Spójrzcie teraz na ten budynek po drugiej stronie ulicy Sokołowskiej. Gdy Niemcy zajęli kościół, w tym domu usytuowała się komenda niemiecka. Na parterze urzędowali Niemcy, na górze nocowali żołdacy, którzy pełnili straż i rozstrzeliwali ludzi.

W jednym z pomieszczeń przebywali młodzi, silni mężczyźni – Polacy, którzy musieli przewozić ciała rozstrzelanych do miejsc kremacji. Takich punktów na Woli było wiele, między innymi w parku Sowińskiego. Tu, gdzie dzisiaj stoi pomnik Polegli – Niepokonani przy Cmentarzu Powstańców, było miejsce największej kremacji. Dla tych Polaków, chodzących po kostki w krwi, którzy byli zmuszeni wyciągać ciała rodaków, to również było wstrząsające przeżycie. Wspomina o tym w swojej książce nieżyjący już pan Klimaszewski, który przeżył taką gehennę na Placu Teatralnym, gdzie był podobny punkt zborny.

Powiedział Pan, że Niemcy przetrzymywali Pana w tym miejscu trzy godziny. Co się zdarzyło potem?

Około 21-ej zagoniono nas do kościoła. Trzeba było przejść przez tzw. latrynę. Ludzie wpędzeni do środka nie mogli już wyjść z kościoła, a mieli potrzeby fizjologiczne, więc załatwiali je w kruchcie pod chórem. Musieliśmy, więc przebrnąć przez te fekalia i brudy. Każdy szukał sobie jakiegoś miejsca.

My przycupnęliśmy w miejscu IX Stacji Drogi Krzyżowej, przy kolumnie.
Z ambony przemawiał Niemiec, który mówił, co nas czeka i że jesteśmy wybrańcami losu, bo przeżyliśmy, a inni nie mieli tego szczęścia. Na ołtarzu niemiecki chirurg przeprowadzał operację, obok, w prezbiterium, leżeli ranni, chyba niemieccy żołnierze. Ci, którzy nas pilnowali, zachowywali się skandalicznie. Ubrali szaty liturgiczne, ze świętych kielichów i puszek pili samogon, wrzeszczeli, przeklinali, chodzili po kościele i wyciągali z tłumu młode dziewczyny, które wyprowadzali na zewnątrz. Słyszeliśmy krzyki: „Ratunku!” i strzały. Siedzieliśmy bezradni w środku, a raczej koczowaliśmy, czekając na śmierć.

O świcie 9 sierpnia wyprowadzono nas z kościoła. Na dworze była mgła. Przeprowadzono nas do Dworca Zachodniego, a stamtąd pociągiem odtransportowano do obozu w Pruszkowie.

Wegetowaliśmy trzy dni w olbrzymich halach. Trzeciego dnia jedna z sióstr z Czerwonego Krzyża zaoferowała nam pomoc. Powiedziała do mojej mamy: ,,Ubiorę panią w biały fartuch i z dzieckiem wyjdziemy, ale babci nie wyprowadzę w ten sposób”. Mama nie zgodziła się na rozdzielenie z babcią. Potem przyszły dwie siostry i krzyczały, co im kazano:,,Matki z dziećmi do Łowicza!”. Na peronie stał kordon żandarmów. Znowu selekcja – starców na bok, a kobiety z dziećmi i małżeństwa do transportu. Oddzielono nas od babci, która błagała jakiegoś esesmana, aby ją wypuścił. Ten kopnął ją i kazał iść pod ścianę. Potem okazało się, że babcia dotarła do Łowicza, a my z mamą trafiliśmy do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen na terenie Niemiec, a stamtąd do obozu koncentracyjnego w Bergen – Belsen. Po pewnym czasie kobiety z dziećmi wywieziono do obozów pracy. My trafiliśmy do fabryki w mieście Hameln pod Hanoweru.

Tam również panowały straszne warunki i nieraz ocieraliśmy się o śmierć.

Do tego choroby! Doświadczyłem tego na własnej skórze. Ciężko chorego na szkarlatynę, chowano mnie pod siennikiem, żeby nie trafić do rewiru szpitala więziennego, gdzie czekała pewna śmierć. Przez dwa tygodnie byłem nieprzytomny, mama karmiła mnie kompotem z ogryzków zbieranych na śmietniku. Miałem jednak szczęście, bo przeżyłem. Obóz wyzwolili Amerykanie. Pamiętam, że nosiliśmy wtedy opaski biało – czerwone, aby alianci odróżnili nas od niemieckich dzieci. Mama uczyła w Polskiej szkole, do której i ja chodziłem.

Dwa dni przed Bożym Narodzeniem w 1945 r. wróciliśmy do Polski, spotkaliśmy się z ojcem, który przeżył trzy obozy koncentracyjne. Jak widzicie, dzieje mojej rodziny były bardzo trudne, ale udało nam się przeżyć. Dzisiaj opowiadam wam o nich, bo uważam za swój obowiązek dawać świadectwo prawdzie. Została w moim sercu pamięć o tragedii, ale zawsze starałem się wyzbyć nienawiści z serca, dlatego mogę o tych strasznych zdarzeniach mówić.

Czy możliwe jest przebaczenie oprawcom?

Z pewnością trudne, ale odpowiem na wasze pytanie taką opowieścią. Na początku nowego tysiąclecia, odezwał się do mnie pewien Niemiec – historyk nauczyciel, pracuje on w liceum w Hameln, mieście w pobliżu Hanoweru. To tam był obóz, w którym przebywałem razem z mamą. Chciał on opisać historię więźniów, a było ich około 10 tys. w tej okolicy. Prosił o jakieś dokumenty, pamiątki. Wysłałem mu książkę mojej mamy, pt.,,Pokonać strach”, w której zawarła korespondencję obozową i ukazała losy moje rodziny.

W 2005 r. na zaproszenie społeczności miasta Hameln wraz z grupą 16 osób - byłych więźniów, przez tydzień przebywałem w mieście, które zostawiło w mojej pamięci bolesne wspomnienia. Odbyliśmy szereg spotkań z młodzieżą i starszymi mieszkańcami Hameln. Byliśmy na terenie byłych naszych obozów. Jednocześnie poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłem.

środa, 21 października 2009

Stanisław M. Kicman - wspomnienia cz. 1


Pamięć pozostaje nienawiści już nie ma.

WSPÓLNE POCHYLENIE SIĘ NAD MARTYROLOGIĄ WARSZAWIAN

Spotkanie Macieja Stanisława Kicmana

z młodzieżą Gimnazjum nr 47 im. Marszałka Józefa Piłsudskiego


-Stoimy przed kościołem św. Wojciecha przy ulicy Wolskiej róg Sokołowskiej. Miejsce to ma bardzo bogatą historię, ale jednocześnie historię niezwykle tragiczną i dramatyczną.

Opowiada nam o niej pan Stanisław Maciej Kicman.


Budowę świątyni rozpoczęto w 1885 r., zakończono 10 lat później. Pierwszą mszę świętą odprawiono tu w 1895 r. Świątynię w stylu neogotyckim wybudowano na terenie parafii św. Stanisława Biskupa przy ulicy Bema róg Dworskiej (dzisiaj to ulica Kasprzaka). Kościół św. Wojciecha był kościołem filialnym. Parafią został w 1927 roku. Najważniejsze są jednak losy tego kościoła w czasie II wojny światowej, które łączą się przede wszystkim z losami warszawiaków, w tym mieszkańców Woli, którzy w czasie Powstania Warszawskiego przechodzili przez teren kościoła i samą świątynię, ponieważ był tam zorganizowany obóz przejściowy. W dwóch pierwszych dniach powstania w kościele byli powstańcy, ale już 3 i 4 sierpnia 1944 roku zajęli go Niemcy, którzy zorganizowali tu obóz, dokonując selekcji. Pierwsze selekcje dokonywane były w miejscu zamieszkania ludzi, których mordowano całymi kamienicami. Później było kilka punktów zbornych, gdzie dokonywano masowych egzekucji: na terenie fabryki ,,Ursusa”, fabryki ,,Franaszka”, tu gdzie jest dawny ,,Foton”, róg Działdowskiej i Wolskiej. Tam zamordowano około 7 – 12 tysięcy osób. Ich ciała pozostawiono na podwórku, później tam je palono.

Mieszkałem na ulicy Dworskiej róg Kasprzaka. Jeżeli dobrze skojarzycie, jest tam pływalnia ,,Delfin” przy starej szkole i do tej szkoły miałem pójść 1 września. Nie zdążyłem, bo 1 sierpnia wybuchło powstanie. Nasz dom był na rogu, dosłownie za szkołą, ostatnia kamienica przed starym szpitalem tzw. Żydowskim, obecnie zwanym Wolskim.

- Czy mieszkał Pan tam od urodzenia?

Pan Kicman z matką, babcią i ojcem

Tam mieszkałem od pierwszych dni wojny, później różnie się układały losy mojej rodziny, ale od początku 1942 roku mieszkaliśmy na Dworskiej, na stałe. Było to mieszkanie rodzinne mojego ojca. Przeżywaliśmy to, co najbardziej tragiczne, wraz z mamą, tatą i babcią. Co prawda byłem wtedy dzieckiem, ale muszę wam powiedzieć, że człowiek, który patrzy śmierci w oczy, takie fragmenty swojego życia zapamiętuje bez względu na wiek. Ja zapamiętałem to tak dokładnie, że mogę powiedzieć o porze dnia, jak słońce wtedy wyglądało, kogo widziałem. Te wszystkie obrazy mam w oczach, zostały niezatarte w mojej pamięci, chociaż skończyłem już siedemdziesiąt lat, a zostały…

Wrócę jednak do otoczenia samego kościoła. W pierwszych dniach powstania Hitler kazał mordować każdego, nawet kobiety i dzieci, dopiero później zmienił decyzję i część ludności była wyprowadzana z miasta, ale pierwsze dni były najbardziej krwawe. W obozie w tym kościele, w ciągu dnia przewijały się tysiące ludzi. Część rozstrzeliwano na terenie cmentarza przykościelnego, część nocowała i później była wyprowadzana. Do 7 sierpnia pieszo, a od 7 – 8 sierpnia pociągiem z Dworca Zachodniego do Pruszkowa; tak wyglądał exodus ludności wyprowadzanej z Warszawy. Początkowo była tutaj ludność z Woli, ale czym dłużej trwało powstanie, tym więcej ludności ze Śródmieścia i Starówki tu przybywało, bo był to dla Niemców dobry punkt z uwagi na usytuowanie. Drugim takim punktem na Woli, były stare magazyny, w olbrzymich szopach drewnianych przy ulicy Górczewskiej, tu na początku Moczydła, zaraz za wiaduktem kolejowym. Tam również gromadzono ludność, którą spędzano z północnej strony Woli, a więc z ulic Górczewskiej, Płockiej, Żytniej. Trzecim wielkim punktem zbornym był tak zwany ,,Zieleniak” na Ochocie, czyli olbrzymi bazar na rogu Banacha i Grójeckiej, skąd również prowadzono ludzi w stronę Pruszkowa. Te trzy miejsca były ważące dla selekcji i transportu ludności.

- Czy mógłby nam Pan powiedzieć, co sam pan przeżył?

- Opowiem o tym, co zapamiętałem i sam przeżyłem. Przed południem 1 sierpnia moja mama, która była żołnierzem – łączniczką w Biurze Informacji w Komendzie Głównej Armii Krajowej, pojechała z ostatnimi meldunkami na Mokotów, na ulicę Racławicką. Stamtąd wróciła do domu, bo z uwagi na posiadanie małego dziecka, została zwolniona z udziału w walce. Ojciec, który pracował w fabryce Philipsa, przyszedł z pracy wcześniej. Gdy jedliśmy obiad, rozległo się charakterystyczne pukanie do drzwi. To była łączniczka. Ojciec zerwał się od stołu, wyjął schowaną w skrzyni na węgiel broń. Mama spytała:,,Kiedy się zobaczymy?”, a ojciec odparł: ,,Kochanie, za tydzień to wszystko musi się skończyć.” Potem szybko się z nami pożegnał i wyszedł. Punkt zborny miał na ulicy Smolnej naprzeciwko Muzeum Narodowego.

Ten dzień był dla nas wielkim przeżyciem. Wkrótce usłyszeliśmy strzały. Od strony ul. Bema szkołę zaatakowali młodzi chłopcy. Niemcy ostrzelali ich z ckm-u, który był ustawiony na dachu. Powstańcy posiadali karabiny i pistolety, ale nie mieli szans z Niemcami uzbrojonymi w broń maszynową. Zginęli na naszych oczach. To byli chłopcy w waszym wieku.

Tego dnia mama napisała piękną piosenkę o powstańcu, który zginął, broniąc szkoły na Woli. Pamiętam ją do dziś.

Na ulicach Warszawy wśród gromów, Gdzie się broni Niemców dzika chmara, Tam powstaniec padł przy moim domu, Gdy nam dzieciom gmach szkolny wyzwalał.

Lecą igły ze spalonej sosny, Wiatr furkocze niby sztandar krwawy, Śpij spokojnie żołnierzu Ty Polski, Śpij spokojnie obrońco Warszawy.

3 sierpnia był dniem euforii. Powstańcy zdobyli, bowiem szpital żydowski, fabrykę Philipsa oraz szkołę obok mego domu. Wywieszono biało – czerwone flagi. Wkrótce jednak przyleciały sztukasy. Niemcy zrzucili serię bomb, więc pozdejmowano flagi, bo wskazywały one Niemcom cel.

5 sierpnia Niemcy opanowali kościół Ojców Redemptorystów przy ul. Karolkowej. Rozstrzelano tam część mieszkańców, a pozostałych oraz zakonników wyprowadzono. Ludność przepędzono do kościoła na ul. Wolskiej, a 30 ojców Redemptorystów zatrzymano na terenie fabryczki, która była po drugiej stronie Wolskiej. Niemcy rozmawiali z nimi, a potem z zimną krwią zastrzelili i spalili w tym miejscu.

To tego dnia około 8 – 9 rano do naszego domu wkroczył jakiś żołdak i powiadomił, że po południu będziemy ewakuowani. Każdy przygotował jakiś tobołek. Byliśmy przerażeni. Bez przerwy słychać było strzały, ludzie opowiadali o strasznych rzeczach, o tym, że w domach i na podwórzach leżą stosy trupów rozstrzelanych. Około godziny 17 – ej wtargnęli żołdacy z armii Własowa (kałmucy, skośnoocy), którzy wraz z hitlerowcami uczestniczyli w tym ludobójstwie. Właśnie taki skośnooki o śniadej cerze wpadł do naszego mieszkania. Z rozpylaczem w ręku, w butach - saperkach, z granatami trzonkowymi, wyjął pistolet z kabury i krzyknął: ,,Raus!” Nie zdążyliśmy nawet zabrać tego wszystkiego, co wcześniej przygotowaliśmy. Mama chwyciła malutki tobołeczek z moimi rzeczami, babcia założyła na siebie sweter. Byłem ubrany w krótkie spodenki, koszulkę, sandały i sweterek. Jak staliśmy, tak wyszliśmy z mieszkania. Ludzie na ulicy wyglądali różnie. Niektórzy, choć był to sierpień, włożyli na siebie futra i kożuchy, ale po przejściu 100 metrów pozrzucali je, bo nie mieli siły. Na naszych oczach wynoszono nasz dobytek, który ładowano na samochody i furmanki. Robiły to specjalne ekipy Niemców przygotowane do grabieży. W jednym z mieszkań na ostatnim piętrze ukrył się ojciec z synem. Niemcy wpadli do tego mieszkania. Chłopca wyrzucili przez okno na jezdnię, a ojca na miejscu rozstrzelali. Pamiętam, że mój martwy kolega leżący na jezdni miał w rączce klapy munduru Niemca, który go wyrzucił przez okno. Potem podpalono nasz dom, a nas popędzono ulicą Dworską do Skierniewickiej i dalej do Wolskiej. Gdy szliśmy Wolską w kierunku kościoła, widzieliśmy wszędzie płonące domy. Od strony Wisły stała kolumna czołgów, a wychyleni z włazów żołnierze przyglądali się temu tłumowi pędzonych, kobiet, dzieci, mężczyzn i starców. Doszliśmy do otwartej bramy kościelnej. Przy niej stał kordon 10 esesmanów ubranych w mundury oraz skórzane płaszcze i kapelusiki. Tu następowała selekcja, a towarzyszyły jej dantejskie sceny. Rozdzielano dzieci od ojców. Dzieci i kobiety płakały i krzyczały. Tego się nie da opowiedzieć! Potem ruszyliśmy na trawnik w stronę od ulicy Sokołowskiej. Pierwszy widok był paraliżujący. Na schodach kościoła leżała sterta ciał rozstrzelanych. Obok kolejna – na 3 metry wysoka. Moja mama napisała w swojej książce, że nigdy nie zapomni nóżek dziecka w pomarańczowych skarpetkach i czarnych lakierkach, które wystawały z tej sterty ciał. Byliśmy przerażeni. Wpędzono nas – kobiety i dzieci – na trawnik od strony ulicy Sokołowskiej. Kazano nam klęczeć albo siedzieć z rękoma uniesionymi do góry. Naprzeciwko, w każdej wnęce kościelnej, stał ręczny karabin maszynowy, a na wózkach na płachcie leżał żołnierz przygotowany do strzelania. Wyobraźcie sobie mnie, małe dziecko, w tej sytuacji. Lufa rkm-u patrzyła mi w oczy, a obok leżały ciała rozstrzelanych. Byłem przerażony i przekonany, że za chwilę zginiemy. Płakałem i pytałem mamusi, co będzie. Ona przytulała mnie, uspokajała. Babcia trzymała w ręku różaniec i się modliła. Mama także próbowała się głośno modlić, ale ze zdenerwowania powtarzała tylko: ,,Zdrowaś Mario”. W pewnym momencie Niemiec zaczął coś poprawiać przy karabinie. Mama była przekonana, że przygotowuje się do strzelania. Wtedy przytuliła mnie mocno do siebie i powiedziała, żebym zamknął oczy, to nie będzie bolało. Ale strzały nie padły. Na końcu trawnika, przy plebanii, dostrzegłem drugą stertę ciał. Pomyślałem, że ja też tu będę leżał. Wokół unosił się smród, bo ludzie nie wytrzymywali fizjologiczne tego napięcia. W tej pozycji trzymano nas trzy godziny! Trzy godziny umierania!

cdn.


Materiał uzyskany dzięki Nurniemu.

środa, 7 października 2009

Czesław Adamusik - wspomnienia część 3

Dzisiaj ciąg dalszy - zapraszamy:

(...) Zatrzymaliśmy się, aby odpocząć przed ostatnią próbą ucieczki. Obok nas był dół o średnicy trzech metrów i półtora metra głęboki. W naszej pięcioosobowej grupie była kobieta lat około czterdziestu, ranna w obie nogi i z dużym upływem krwi, dwie dziewczyny po dziewiętnaście lat, chłopak lat piętnaście i ja; najmłodszy z nich - lat trzynaście. W tym miejscu było w miarę bezpiecznie. Rosło wysokie zielsko i nawet w pozycji siedzącej nie mogliśmy być widziani. Ranna kobieta powiedziała: „Wy uciekajcie, a ja tu pozostanę, bo jestem bardzo osłabiona”.

6 sierpnia 1944 – niedziela

Podczas odpoczynku, wbrew naszej woli, wszyscy usnęliśmy. Obudziłem się pierwszy i uklęknąłem. Noc wydawała mi się wyjątkowo widna. Panowała cisza i nikogo w pobliżu nie było. Pozostali spali twarzą do ziemi. Po chwili zorientowałem się, że jest to już wczesny ranek dnia następnego.

Kiedy odwróciłem głowę w stronę warsztatów kolejowych, spostrzegłem Ukraińca idącego na miejsce egzekucji. Było już za późno ukryć się w zielsku. Zauważył mnie i przystanął przypatrując mi się z odległości dwudziestu metrów. Stał jakby zdziwiony, skąd się tu wziąłem. Takie wzajemne wpatrywanie się w siebie trwało kilkanaście sekund. Bałem się, że za chwilę mnie zastrzeli. I jakbym przeczuł, podniósł karabin i skierował go w moim kierunku Zachowałem absolutną ciszę, a w myśli kończyłem ostatnie słowa modlitwy. W tym momencie cztery pozostałe osoby obudziły się jednocześnie i natychmiast, jakby za pociągnięciem sznurka, uklękły obok mnie.

Własowiec, jakby zdumiony, lekko drgnął, opuścił karabin i zaczął się rozglądać po całym terenie, szukając żyjących jeszcze osób. Trwało to następne kilkanaście sekund. Potem zbliżył się do nas na kilka kroków, podniósł karabin i wymierzył prosto w nas. Obie młode dziewczyny zaczęły płakać i krzyczeć: „Nie zabijaj!”. Ja natomiast przenosząc się myślami do Boga, powiedziałem: „Boże, myślałem, że mnie już ocaliłeś”. Nie dokończyłem jeszcze ostatniej sylaby, kiedy z odległości dwudziestu metrów ktoś krzyknął: „Halt!” Ukrainiec spojrzał w stronę, skąd dochodził głos, opuścił karabin i poszedł w kierunku miejsca egzekucji.

Na chodniku oddzielającym pole straceń od nasypu kolejowego stało trzech oficerów niemieckich. Ruchem ręki przywołali nas do siebie. Wstaliśmy i niepewni jeszcze swego losu, wolno szliśmy. Ranną w nogi kobietę podtrzymywały dziewczyny. Z upływu krwi była tak słaba, że po dwóch, trzech krokach padała na kolana. Jednak za każdym razem, przy naszej pomocy, podnosiła się, ale z wielkim wysiłkiem.

Kiedy wreszcie doszliśmy, kazano nam stanąć na chodniku. Ranna, pozostając bez pomocy, upadła na kolana i wspierając się na rękach, ciężko oddychała. Jeden z Niemców podszedł do niej dwa kroki i strzelił w plecy.

Nas prowadzono przed sobą, a kiedy zwalnialiśmy kroku, popychano lufami karabinów. Po przebyciu około stu metrów, znaleźliśmy się przed główną bramą warsztatów kolejowych. Stało w niej dwóch wyższych rangą oficerów niemieckich. O czymś pomiędzy sobą rozmawiali i po kilku sekundach znaleźliśmy się po drugiej jej stronie. W tym momencie nasze drogi się rozeszły. Każdy poszedł w swoim kierunku i straciliśmy ze sobą kontakt na zawsze.

Wszedłem do wewnątrz ogromnej hali wypełnionej po brzegi ludnością cywilną, głównie z Woli. Patrząc na te tysiące mężczyzn, kobiet i dzieci pomyślałem: „Mieliście szczęście, że Was tu przyprowadzili”.

Jednocześnie wstąpiła we mnie wielka nadzieja odnalezienia tu ojca, siostry Ireny i jej męża. Nie namyślając się długo, rozpocząłem poszukiwania. Zacząłem się pytać o nazwisko ojca, które z kolei było podawane przez inne osoby dalej, aż obiegło całą halę. Nikt się nie zgłosił. Pytałem więc o nazwisko siostry po mężu - Kowalska. Teraz ktoś z daleka krzyknął, wymachując jednocześnie ręką, mówiąc: „Tu jest Kowalska”. Przeciskając się przez zatłoczoną halę, poszedłem we wskazane miejsce. Odnalazłem tam nie siostrę, ale jej teściową. Miała przy sobie dwoje najmłodszych dzieci: dziewięcioletnią Krystynę i dwunastoletniego Aleksandra. Kiedy mnie zobaczyła, powiedziała, żebym ich nie szukał, bo gdyby tu byli, to już by się odezwali. Kazała mi usiąść obok siebie i poczęstowała chlebem. Na jej pytanie, co się stało, że jestem tu sam, opowiedziałem jej cały przebieg zdarzenia.

Objęła mnie za ramiona i przytuliła do siebie. W ciągu kilkudziesięciu sekund w tej pozycji usnąłem. Kiedy się przebudziłem, głowę miałem opartą na jej kolanach. Dowiedziałem się też, że spałem dwie godziny.


Za chwilę nastąpi wymarsz, ale nikt nie wiedział dokąd i w jakim celu. Wyprowadzono nas za bramę i skierowano w stronę ulicy Górczewskiej, a potem w kierunku Urlichowa. Po obu stronach ogromnej masy ludzi, gdzie nie było widać początku, ani końca, szli, co parę metrów od siebie, uzbrojeni Niemcy i Ukraińcy.

Z Urlichowa przeprowadzono nas na Jelonki. Tu w pobliżu wsi Chrzanów wpędzono na teren ogrodzony drutem kolczastym. Był to ogromny dół o łagodnych zboczach i suchym dnie, porośnięty trawą, o średnicy około pięćdziesiąt i głęboki około dwadzieścia metrów, z przyległym do niego płaskim terenem.

Była godzina 12. Słońce prażyło i powstało pragnienie picia, a wody nie było. Siedzieliśmy na trawie w oczekiwaniu na dalsze losy. Pani Kowalska pocieszała mnie i utwierdzała w przekonaniu, że na pewno odnajdę ojca i siostrę, i jakoś to będzie. Wierzyłem w to, co mówiła, bo dodawała mi sił i podtrzymywała nadzieję.

Siedząc nieco uspokojony, nieustannie powracałem myślami do dnia poprzedniego. Najczęściej widziałem matkę, zapłakaną. roztrzęsioną i przytulającą mnie do siebie, a w kilka minut później już umierającą przy moim boku.

Po około trzydziestu minutach zauważyłem zbliżającego się, osiemnastoletniego wówczas, Heńka Marciniaka, kuzyna Pani Kowalskiej. Podszedł do nas i zwracając się najpierw do mnie powiedział: „Twój ojciec, Irena i Bogdan nie żyją. Zginęli dzisiaj o godzinie piątej przed szpitalem wolskim od strony ulicy Górczewskiej” i jako naoczny świadek zaczął opowiadać: „Kiedy Ukraińcy zbliżali się do naszego domu, Twój ojciec, Irena, Bogdan, ja i trzech innych jeszcze mężczyzn schowaliśmy się do piwnicy spalonego 3 sierpnia drewniaka. Ukraińcy, którzy wkroczyli na podwórko, domyślali się, że wiele osób ukrywa się po piwnicach i różnych innych zakamarkach. Rozpoczęli długotrwałą strzelaninę. Po kilkunastu minutach przenieśli się na drugą stronę budynku. Tam padały kule jak grad. Wykorzystując chwilową ich nieobecność, przenieśliśmy się do piwnicy sąsiedniego budynku na ulicę Gostyńską 17, będącego własnością Pani Kowalskiej.

Posiadał on piwnicę o grubych, betonowych ścianach. W jednym z pomieszczeń było małe niepozorne okienko z widokiem na podwórko. Po kilku minutach przyszło przed dom dwóch własowców, aby sprawdzić, czy kogoś tam nie ma. Bojąc się wejść do piwnicy, położyli u jej wejścia słomę, sami natomiast schowali się za drewniany płot oddalony o kilka metrów od budynku, a lufy karabinów ustawili w kierunku drzwi piwnicznych. Słomę podpalili i trochę dymu dostało się do piwnicy. Bogdan nie wiedział, co się dzieje i myśląc, że pali się budynek, wybiegł z pistoletem w ręku. Będąc w drzwiach, otrzymał serię z karabinu maszynowego w obie nogi powyżej kolan. Przebiegł kilka kroków do przodu i padł pod płotem. Kilka sekund później zaczął wołać: „Irena, wody!”. Chwyciła kubek i biegła do wyjścia z piwnicy, ale w ostatniej chwili zdołano ją zatrzymać. Pokazano jej przez małe, niepozorne okienko piwniczne Ukraińców schowanych za płotem. Powiedzieliśmy Irenie, aby poczekała, dopóki stąd nie odejdą i wówczas przeniesiemy go do piwnicy. Wydawało się, że zrozumiała. Wykorzystując jednak naszą nieuwagę, po raz drugi powtórzyła ucieczkę, tym razem udaną. Sytuacja była identyczna jak z Bogdanem. Teraz obydwoje leżeli cicho. Ukraińcy pomyśleli, że nie żyją i w piwnicy nikogo już nie ma, więc po kilku minutach odeszli. Słoma w tym czasie szybko się spaliła, nie powodując żadnych szkód.

Teraz wyszliśmy na podwórko i przenieśliśmy ich do piwnicy. Obwiązaliśmy im rany podartymi prześcieradłami przesiedzieliśmy tam do rana dnia dzisiejszego. Skoro tylko nastał świt, przybiegł do nas jeden ze znajomych z informacją, że szpital przy Płockiej przyjmuje rannych, ale zdrowe osoby rozstrzeliwują. Powiedział nam również, że Was wczoraj rozstrzelali. Teraz dopiero ojciec Twój dowiedział się o Waszej pewnej śmieci.

Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy podjąć ryzyko i uratować im życie. Było nas razem siedem osób, w tym dwie ranne. Zrobiliśmy prowizoryczne nosze dla Ireny, bo nie mogła stanąć na nogi, a Bogdan, lżej ranny, wspierając się na ramionach dwóch mężczyzn, szedł wolno o własnych siłach. Irenę niósł Twój ojciec z innym mężczyzną. Ja szedłem obok nich. Szliśmy wyludnioną ulicą Płocką. Zbliżaliśmy się do szpitala. Kiedy znaleźliśmy się na wprost głównej bramy, od strony ulicy Górczewskiej ujrzeliśmy przy niej, w odległości około dwudziestu metrów, kilku uzbrojonych Niemców stojących w rozkroju. Z ulicy Górczewskiej skręciliśmy w alejkę prowadzącą do bramy. Szliśmy bardzo powoli w ich stronę. Niemcy puścili serię z karabinu maszynowego, trafiając w obie nogi Twojego ojca. W tym momencie nosze z Ireną puścił i upadł ranny na ziemię. Powstało zamieszanie, a mnie udało się niepostrzeżenie odskoczyć od nich i dołączyć do grupy dwudziestu osób stojących obok szpitala, nad wcześniej wykopanymi rowami schronu przeciwlotniczego. Służyły one teraz do grzebania rozstrzelanych. Będąc wśród nich, obserwowałem dalsze wydarzenia.

Podszedł do nich jeden z Niemców, pokazał niewielki mur stojący przy budynku szpitalnym i kazał Bogdanowi i pomagającym mu mężczyznom stanąć przed nim do egzekucji. Leżąc na noszach i widząc, że idą pod mur, Irena zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Wtedy stanął nad nią Niemiec i strzeli jej w usta. Martwą rzucili do rowu i zasypali ziemią. Bogdana i dwóch pozostałych rozstrzelali kilka sekund później, a Twojego ojca, rannego w nogi, wrzucili do rowu i na rozkaz Niemca próbowali zasypać żywcem.

Wśród nas był tylko jeden szpadel, a pozostali zasypywali rękami. Ojciec, kiedy poczuł na sobie grubszą warstwę ziemi, unosił się i zrzucał z siebie ziemię. Tak powtarzało się kilka razy. Zdenerwowany Niemiec rozkazał trzymającemu szpadel uderzyć go w głowę. Zbyt długo się namyślał i nie wykonywał rozkazu. Podszedł do niego Niemiec i strzelił mu w głowę. Wpadł martwy do dołu. Szpadel dał innemu z nas z tym samym poleceniem. Widząc, co przed chwilą się stało, podszedł do Twojego ojca i patrząc w odwrotnym kierunku uderzył go w głowę. Teraz stracił przytomność i został zasypany. Od tego zdarzenia upłynęło pół godziny i przywieziono rozkaz wstrzymania egzekucji ludności cywilnej. Wówczas ustawili nas w dwuszeregu i przyprowadzili do warsztatów kolejowych".

Na tym zakończył opowiadanie.

(ciąg dalszy nastąpi)



Czesław Adamusik - wspomnienia część 1

Czesław Adamusik - wspomnienia część 2


niedziela, 20 września 2009

Czesław Adamusik - wspomnienia część 2



Dzisiaj ciąg dalszy - zapraszamy:

Przytuliliśmy się mocno do siebie, a matka zapłakana kilkakrotnie mnie ucałowała, a potem w ślad za innymi, rzuciliśmy się twarzą do ziemi. W tej pozycji ckm-y były bezużyteczne. Matkę miałem przy prawym boku. Lewą ręką objęła mnie za szyję, a ja prawą ręką chwyciłem ją za kciuk i mocno ściskając, czułem w nim wyraźne bicie pulsu.

Lewą rękę wyciągnąłem do przodu ponad głowę. Tak leżąc, z czołem opartym o ziemię, czekaliśmy tylko na śmierć. Po kilkudziesięciu sekundach usłyszeliśmy zbliżających się do nas Ukraińców. Wkrótce byli już między nami i padły pierwsze strzały z ręcznej broni. Po chwili, z różnych stron, dochodziły jęki rannych i wołania: ,,Dobij!”. Kiedy powoli zbliżali się w naszym kierunku, wyraźnie słyszałem wesołą ukraińską rozmowę i coraz głośniejsze strzały. Wkrótce czułem, że stoją obok mnie. Trzymając kurczowo matki palec, czekałem w bezruchu w ogromnym napięciu. Po kilku sekundach padł ogłuszający strzał i Ukrainiec odszedł o parę kroków dalej. Nie czując bólu i nie tracąc przytomności, wiedziałem, że nie jestem ranny. Egzekucja trwała jeszcze parę minut i żołnierze wycofali się do ulicy. Pozostało wielu zabitych i jęczących z bólu rannych.
Wykorzystując ich nieobecność, uniosłem lekko głowę i spostrzegłem na mojej lewej, wyciągniętej ręce, zakrzepłą krew moich sąsiadów. W tym też momencie słyszałem jakby przelewanie się płynów w matki wnętrznościach, a puls w jej kciuku stopniowo słabł, aż przestał być wyczuwalny. Zaniepokojony odezwałem się półgłosem: ,,Mamo, żyjesz? Odezwij się!”. Kompletna cisza.

Upłynęło kilka sekund i poczułem, że mój prawy bok jest mokry. To była jej krew. Jeszcze kilka razy potrząsnąłem ręką matki, pytając coraz głośniej: ,,Mamo! Mamo! Żyjesz czy nie?!”. Nie odezwała się więcej.

Teraz byłem już sam. Trzymając jej zimny kciuk, wiedziałem, że ojciec mój, siostra Irena i jej mąż Bogdan nie dowiedzą się nigdy prawdy. Myślałem, gdzie mogą być i w jakiej są sytuacji.

Po kilkunastu minutach powrócili Ukraińcy kontynuować egzekucję, w sposób podobny do poprzedniego. Chodząc między nami, strzelali przez około dwadzieścia minut. Jeden z nich zatrzymał się obok mnie. Słysząc trzask zamka karabinowego wstrzymywałem nawet oddech, ale nie miałem już żadnej nadziei. Padł strzał, a po chwili usłyszałem jęk leżącego obok mnie mężczyzny i wołanie: ,,Dobij!’’. Ukrainiec odszedł parę kroków dalej, a ,,Dobij!’’ powtórzyło się jeszcze kilka razy i ucichło. Odeszli po raz drugi. Znów zapanowała cisza, a wśród niej, rozmyślając o pozostałych najbliższych mi osobach, powstało we mnie teraz ogromne pragnienie życia.
Zacząłem się gorąco modlić. Zwracając się do Boga, najczęściej powtarzałem: „Boże ocal mnie, ratuj!”. Od tej pory modliłem się nieustannie, tak jak potrafiłem, po dziecięcemu, tak jak dziecko prosi swojego ojca o to, na czym mu bardzo zależy. Modląc się, usłyszałem rozmowę zbliżających się do nas Ukraińców, a po chwili, kontynuowanie egzekucji. Strzały i jęki rannych były coraz rzadsze. Tym razem przeżyłem najbardziej dramatyczną chwilę. Jeden z żołnierzy przechodząc, podsunął mi swój but pod lewą nogę i przerzucił ją na prawą. Udając nieboszczyka, puściłem ją bezwładnie.

Serce biło mi mocno, a w myśli powtarzałem: „Boże, Boże ratuj”. Wycofywanie się i powracanie Ukraińców następowało jeszcze kilkakrotnie. Kiedy powrócili po raz szósty - ostatni, panowała kompletna cisza. Nikt nie wołał: „Dobij”. I nikt nie jęczał. Nie padł już ani jeden strzał. Słyszałem tylko rozmawiających Ukraińców. Kiedy odeszli, nastał zmrok. Miałem nadzieję, że do rana już nie przyjdą. Teraz powstała iskierka nadziei, ale byłem bezradny. Nie wiedziałem, co mam począć. Próbować ucieczki? Ale dokąd? Jasna, księżycowa noc i palące się o kilkadziesiąt metrów budynki, przypominały raczej dzień niż noc. Pozostanie natomiast w tym miejscu do rana oznaczało pewną śmierć. Wyczerpany psychicznie i fizycznie, modląc się, usnąłem wbrew własnej woli. Obudził mnie szelest łęcin ziemniaczanych, który z upływem sekund stawał się coraz wyraźniejszy. Ktoś powoli zbliżał się. Po chwili zatrzymali się przy mnie. Leżąc prawie sparaliżowany ze strachu, usłyszałem szeptaną, polską mowę. Uniosłem lekko głowę i ujrzałem cztery osoby czołgające się po ziemi. Kiedy mnie zobaczyli, natychmiast zapytali, czy jestem ranny i dodali: „Jeśli nie, to dołącz do nas, będziemy uciekać”.

Wysunąłem się spod sztywnej ręki matki i patrząc na nią, pożegnałem się po raz ostatni. Dołączyłem do nich i czołgając się pomiędzy trupami, ruszyliśmy w stronę torów kolejowych. Mijaliśmy dziesiątki martwych ciał z roztrzaskanymi głowami lub rozprutymi brzuchami i wnętrznościami leżącymi obok nich. Przez pół godziny przeszliśmy około trzydziestu metrów, a do torów pozostało jeszcze dwadzieścia.

(ciąg dalszy nastąpi)



Czesław Adamusik - wspomnienia część 1




sobota, 12 września 2009

Czesław Adamusik - wspomnienia część 1


Dzięki pomocy Nurniego, publikujemy pierwszą część wspomnień Czesława Adamusika pod tytułem "Przeżyłem własną śmierć".


Aby przybliżyć postać autora, zacznijmy od biografii. Czesław Adamusik, urodzony 22 kwietnia 1931 roku w Grodzisku Mazowieckim. Po dwóch miesiącach życia wraz z rodzicami i starszą o siedem lat siostrą Ireną, wyjechali do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Jego ojciec był mechanikiem, natomiast matka, zajmowała się domem. Po przeprowadzce wychowywał się na warszawskiej Woli, zamieszkując w jednej z kamienic przy ulicy Gostyńskiej (obecnie ulicy Grenady). W chwili wybuchu Powstania Warszawskiego miał kontynuować swoją edukację w klasie siódmej, w Szkole Podstawowej nr 125 (obecnie Gimnazjum nr 47). Już w pierwszych dniach powstańczych rozstał się z ojcem, siostrą i szwagrem. Niedługo po tym sam miał zginąć, jednak jak mówi sam o sobie: "Przeżyłem własną śmierć".

Tyle szczęścia nie mieli jedna pozostali członkowie jego rodziny. Matka została rozstrzelana dnia 5 sierpnia 1944 roku, podczas masowych egzekucji, przy ulicy Górczewskiej. Tego samego dnia rozstrzelano resztę jego najbliższych. Zginęli w drodze do szpitala przy ulicy Płockiej. Egzekucję matki widział na własne oczy, o śmierci ojca, siostry i szwagra dowiedział się przypadkowo, podczas spotkania z jednym ze świadków tego tragiczne zdarzenia. Jako osierocony chłopiec mógł liczyć na pomoc otoczenia, dodatkowo wiele razy doświadczył szczęścia w nieszczęściu. Zaprowadzony przez Niemców do hali Warsztatów Kolejowych, spotkał tam matkę swojego szwagra, która przejęła nad nim opiekę. Po wypuszczeniu na wolność pozostał z nią jeszcze przez dwa tygodnie. Następnie gryziony wyrzutami sumienia, postanowił udać się do swojego ojca chrzestnego zamieszkałego w Grodzisku Mazowieckim.

Przeżyłem własną śmierć


1 sierpnia 1944 – wtorek

Dzień letni, ciepły i słoneczny. Tego dnia jako trzynastoletni chłopiec zabawiałem się beztrosko z kolegami, grając w różne gry podwórkowe. Pozostał jeszcze miesiąc wakacji, a od września do siódmej klasy szkoły podstawowej. Mieszkałem przy ul. Gostyńskiej 19/21 z rodzicami i starszą o siedem lat siostrą, od trzech miesięcy mężatką.


W tym dniu około godziny 16 na podwórku zbierały się małe grupki ludzi i o czymś nieprzerwanie rozmawiały. Zabawy poobiedniej już nie było, bo wszystkim, nawet moim kolegom, udzieliła się atmosfera tajemniczości, która z upływem czasu stawała się coraz bardziej niepokojąca. Zaciekawiony tą sytuacją i nie czekając na wiadomości z podwórka, wybiegłem na ulicę. Kiedy spostrzegłem młodych mężczyzn w długich letnich płaszczach, spacerujących po chodniku, domyśliłem się, że na coś się zanosi. U jednego z nich spostrzegłem wystającą spod płaszcza lufę karabinu. Zniecierpliwieni, co pewien czas spoglądali na zegarki. O godzinie 17 zawyły syreny i na ich rękach pojawiły się biało-czerwone opaski z napisem A.K.

Nieco przerażony pobiegłem do rodziców. Stali w oknie i przyglądali się powstańcom atakującym szkołę nr 125, w której podczas okupacji kwaterowali Niemcy. Po krótkiej walce szkołę zdobyto.
Nasza szkoła w czasie okupacji (1939-1945)

Wśród mieszkańców naszego domu wybuchł entuzjazm. Teraz wszyscy powtarzali: „Powstanie, powstanie”. Noc przespałem spokojnie. Natomiast rodzice, nie rozbierając się, czuwali do rana.

2 sierpnia 1944 – środa

Następny dzień nie przyniósł rewelacyjnych informacji. Wiadomo już było wszystkim, że walczy cała Warszawa. Co jakiś czas słychać było tylko odgłosy zaciętych walk.

3 sierpnia 1944 - czwartek

Druga noc minęła również spokojnie. Natomiast 3 sierpnia około godziny 14, czołg niemiecki spalił jeden drewniany segment naszego domu. Po tym wydarzeniu nastąpiło przygnębienie i niepewność o dalszy nasz los.

W nocy z 3 na 4 sierpnia nisko nad domami przelatywały samoloty, zrzucając ulotki. Kilka spadło na nasze podwórko. Treść ich zachęcała do dalszej walki z niemieckim okupantem. Obiecywano, że nadejdzie pomoc.

4 sierpnia 1944 - piątek

Czwarty dzień powstania nie przyniósł żadnych zmian w naszej sytuacji. Wszyscy zastanawiali się tylko nad tym, co przyniesie dzień następny.

5 sierpnia 1944 – sobota

I nadeszła sobota, 5 sierpnia. Dzień również ciepły i słoneczny. Odgłosy walk były coraz rzadsze i cichsze. Mogłoby się wydawać, że jest to dzień najspokojniejszy z dotychczasowych. Część mieszkańców rozeszła się do swoich mieszkań, inni pozostali na podwórku. Poprawiły się też nieco nastroje.

Około godziny 12.30 ktoś przybiegł z ulicy i krzyknął: ,,Ukraińcy zbliżają się do naszego domu, uciekajcie! Chowajcie się!” Nie oglądając się na innych, szybko pobiegłem z wiadomością do matki. Ojca mojego, siostry Ireny i jej męża Bogdana nie było w domu ani na podwórku. Matka zarzuciła na siebie ubranie, a mnie podała ciepłą jesionkę w obawie, że możemy tu nigdy nie wrócić. Zeszliśmy z pierwszego piętra na parter, gdzie było już kilka osób. Po kilku minutach doszły do nas z ulicy pierwsze wrzaski Ukraińców, a po chwili wpadło ich kilkunastu na środek podwórka. Wymachując pistoletami, przynaglali nas do wyjścia z klatek schodowych. Było nas razem około 100 osób i tylko kilkunastu mężczyzn. Mówiono, że kobiety i dzieci wyprowadzają poza obręb walk i uwalniają lub biorą do obozu, a mężczyzn rozstrzeliwują. Matka, zwracając się do mnie, szeptała: "Dobrze, że tata z Irką i Bogdanem gdzieś uciekli".

Ukraińcy rozkazali, aby wszystkie tobołki, paczki, torby i teczki pozostawić na miejscu. Pozostaliśmy z gołymi rękoma. Potem wyprowadzili nas na ulicę Gostyńską. Dołączyli jeszcze do nas nieznaną nam grupkę ludzi czekających na ulicy i poprowadzili w kierunku ulicy Górczewskiej. Tam, około trzydziestu metrów za wiaduktem kolejowym, po lewej stronie ulicy, zatrzymano nas. Była godzina 13. Od wiaduktu w stronę Jelonek stało dużo wojska, czołgów i ciężkiej broni maszynowej. Słońce prażyło, a z daleka dochodził swąd palących się domów.

Ustawiono nas w dwuszeregu, tyłem do ulicy. Przed nami, w odległości około czterdziestu metrów, stał betonowy, około 2,5 metrowy, wysoki mur, a za nim duże hale warsztatów kolejowych. Od muru oddzielało nas puste pole porośnięte zdeptanymi już łęcinami ziemniaków. Po prawej stronie stał dwu- lub trzypiętrowy, murowany budynek, odwrócony tylną ścianą do pola, a lewym bokiem przylegający do muru. Z lewej strony, po nasypie biegły tory kolejowe. Pod murem budynku leżały dwie sterty martwych ciał. Wśród nich widziałem jeszcze żywych ludzi, którzy z wielkim wysiłkiem unosili głowy, spoglądając na naszą grupę.

Dwa metry przed nami stały ciężkie karabiny maszynowe, wycelowane w stronę muru. Widząc to, domyślaliśmy się, co nas czeka. Z minuty na minutę rosło napięcie. Słychać było najczęściej powtarzane, ze łzami w oczach, słowa: "Rozstrzelają nas! Rozstrzelają!"

Własowcy, stojąc obok siebie, o czymś rozmawiali. Po kilku sekundach krzyknięto: "Przygotować kenkarty". Odetchnęliśmy nieco i powróciła iskierka nadziei. Trzymając przygotowane do sprawdzenia dowody osobiste, usłyszeliśmy następne polecenie: "Oddać złote przedmioty i zegarki". Matka przygotowała kolczyki i obrączkę. Kiedy wszyscy byli gotowi, Ukrainiec, przechodząc wzdłuż naszego dwuszeregu, zebrał wszystko do czapki. Po zakończeniu zbiórki usłyszeliśmy: "Pod mur!" Teraz wybuchła rozpacz. Jedni płacząc modlili się, drudzy klękając przed nimi wołali: "Nie zabijajcie nas! Nie zabijajcie!". Inni jeszcze krzyczeli: ,"Mordercy!"i obrzucali ich rozmaitymi wyzwiskami.

Spojrzałem na załzawioną twarz matki. Cała drżała i nic nie mówiąc, mocno przytulała mnie do siebie. Ale nikt się nie ruszał, wszyscy stali w miejscu jakby przyrośnięci do ziemi. Rozwścieczeni naszym uporem Ukraińcy, krzyczeli nieustannie: "Pod mur! Pod mur!". My, nie reagując już na ich wrzaski, staliśmy nieruchomo. Wreszcie, zniecierpliwieni, dopadli do nas i uderzając kolbami karabinów, popychali w stronę betonowego muru. Kiedy znaleźliśmy się na środku pola, odstąpili od nas, wracając do ulicy.

Staliśmy podzieleni teraz na małe, głównie rodzinne grupki, w odległości dwudziestu metrów od muru. Zniecierpliwieni własowcy dobiegli do ckm-ów a ktoś z naszej grupy krzyknął: "Położyć się, bo będą strzelać!" Teraz nastąpiły ostatnie rodzinne pożegnania.


(ciąg dalszy nastąpi)

sobota, 15 sierpnia 2009

Na Woli

Połowa sierpnia 1944 r. Bronimy fabryki Bormana przy ul. Towarowej oraz tzw Kurzej Stopki - Towarowa róg Siennej. Był to mały budynek wybudowany na biuro. W czasie Powstania Warszawskiego pełnił bardzo ważną funkcję punktu obserwacyjnego na całą Syberię. Tak został nazwany teren po drugiej stronie ulicy, opanowany przez Niemców, gdzie mieściły się magazyny, składy węgla i bocznice kolejowe. Pod obserwacją mieliśmy również ul. Towarową w stronę Alej Jerozolimskich jak i w stronę ul. Chłodnej. Na wprost ul. Srebrnej mieściły się magazyny kolejowe służące w czasie Powstania Niemcom jako punkt wypadowy w stronę ul. Srebrnej i na teren fabryki Bormana. Fabryka była pod ciągłym ostrzałem z Syberii. Następowały ciągłe ataki, których celem było zdobycie fabryki i opanowanie placu Kazimierza Wielkiego w celu wbicia klina pomiędzy nasze placówki obronne. Fabryka Bormana była całkowicie spalona, pozostały tylko mury. Obrona była utrudniona i wytrwanie na tej placówce wymagało wielkiej odwagi i bohaterstwa od żołnierzy zgrupowania Chrobry II. By utrudnić ciągłe ataki nieprzyjaciela na fabrykę i domy mieszkalne znajdujące się na ulicy Towarowej dowództwo postanowiło przesunąć linie obronną na ulicę Wronią. W ten sposób bylibyśmy zabezpieczeni przed pociskami z dział i zmasowanym atakiem nieprzyjaciela. Ciągle istniała możliwość zmasowanego ataku na teren fabryki i szukano sposobu jak utrudnić nieprzyjacielowi koncentrację sił.

Dowódca drugiej kompanii ppr "Kos" Lech Kobyliński postanowił w porozumieniu z dowództwem zorganizować wypad na teren dworca towarowego i teren Syberii aby zorientować się w sytuacji i szukać sposobu odpowiedniej obrony lub ataku. W tym celu u dowódcy ppr "Kosa" zebrali się dowódcy plutonów i drużyn aby omówić taktykę i wybrać osoby, które zgłoszą się na ochotnika na tak trudną i niebezpieczną akcję. "Żbik" Marian Tomaszewski, zastępca dowódcy plutonu zrobił małą odprawę z chłopcami swojego plutonu. Zgłosiło się czterech: ja - "Orzeł" Henryk Łagodzki, "Moneta" Tadeusz Tarczyński, "Zenek" Zenon Wojciechowski, "Czapla" Zygmunt Krajewski. Do naszej grupy włączeni zostali dwaj Rosjanie, którzy zbiegli w pierwszych dniach z armii Kamińskiego i byli w kompanii "Lecha Żelaznego". Byli to "Żeńka" Eugeniusz Mulkin i "Miszka" N.N., który zginął 20 września 44. Mulkin zmarł po wojnie. Rosjan włączono do naszej grupy dlatego, że na terenie Syberii razem z oddziałami niemieckimi byli zwerbowani do armii Kamińskiego Rosjanie i Ukraińcy. W razie spotkania nasza drużyna udawałaby Ukraińców.

Przed wypadem omawiano szczegóły działania naszej grupy, uzbrojenie, rozpoznanie terenu, rozmieszczenie stanowisk ogniowych, kto będzie prowadził. Wypadło na "Monetę" i na mie - mieliśmy się wzajemnie uzupełniać, w miarę dobrze znaliśmy teren. Przygotowania do wyprawy trwały dość długo. Teren był ogrodzony wysokim ceglanym murem. Musieliśmy być przygotowani na wszelkie niespodzianki. Na teren prowadziła tylko jedna ciężka żelazna brama i nie wiadomo było co nas za nią spotka. Trzeba było zawczasu przemyśleć sposób na drogę powrotną. Przed wyprawą spotkaliśmy się z Rosjanami, musieliśmy ich poznać i ustalić sposób porozumiewania się, co nie było łatwe gdyż obaj słabo mówili po polsku. Jakoś udało się nam to pokonać. Po zapoznaniu się z terenem i rozpoznaniu stanowisk mieliśmy podpalić magazyny dworca towarowego i następnie wycofać się.

Przygotowaliśmy broń, granaty, butelki z benzyna i czekaliśmy na rozkaz. Gdy zupełnie się ściemniło przyszedł rozkaz wymarszu. Teraz wszystko zależało od naszego sprytu, zaangażowania i dyscypliny. Wcześniej omówiliśmy zadania i sposób porozumienia. Wyruszamy z fabryki Bormana. Na czele "Moneta", następnie "Żeńka", ja trzeci. Idziemy gęsiego wzdłuż muru fabryki w stronę ul. Srebrnej. Musimy uważać bo wszędzie jest pełno szkła, które za każdym stąpnięciem wydaje zgrzyt, który ostro dźwięczy w uszach. Owijamy buty szmatami, które wcześniej przygotowaliśmy. Ciemno, nic nie widać, idziemy wolno i czujnie. Mijamy okna naszego posterunku a pod nim ciało zabitego w pierwszych dniach powstania. Trup mino wielokrotnego polewania benzyną i palenia nadal potwornie cuchnie. Niechcący wszedłem na rozkładające się ciało. Dobrze się stało, że miałem but owinięty szmatą - nie mógłbym dalej iść. Szybko zerwałem szmatę i owinąłem but chustką.

Dochodzimy do ul. Srebrnej, jesteśmy na wprost bramy. Przystajemy nasłuchując, panuje cisza. Tylko co jakiś czas rozbłyska rakieta, oświetlając teren. Teraz pojedynczymi skokami pokonujemy jezdnię i zatrzymujemy się przy żelaznej bramie, nie w pełni zamkniętej. Zaglądamy do środka, cisza. Za bramą murowana budka. Moneta ostrożnie podchodzi i zagląda do środka. Pusto, nie ma nikogo. Ruchem ręki przywołuje nas, cicho naradzamy się. Zostawiamy jednego, reszta zbliża się w cieniu muru do magazynów dworca. Co jakiś czas rakieta oświetla teren, wtedy padamy na ziemię. Światło rakiet pozwala nam zorientować się co do kierunku marszu. Rozpoznajemy dwa stanowiska karabinów maszynowych oraz w dali między budynkami lufę działa. Dalej iść nie możemy, jest zbyt niebezpiecznie. Postanawiamy wycofać się i podpalić magazyny.

W pewnej chwili na tle rozbłyskującej rakiety zobaczyliśmy liczne sylwetki i usłyszeliśmy głosy. Wycofujemy się, to ostatnia chwila. Pozostaje tylko "Miszka", który ma podpalić magazyny i szybko się wycofać. Zostawiamy mu butelki z benzyną a sami szybko wycofujemy się w pobliże murowanej budki. "Miszka" pozostał ponieważ mówił po rosyjsku i w razie wpadki mógł się uratować bo obaj z "Żeńką" założyli niemieckie mundury. Dłużej nie mogliśmy pozostać, rozpoznaliśmy tylko kilka punktów ogniowych, nie było możliwości poruszania się po tak niebezpiecznym terenie. Kryjąc się starannie powoli wycofaliśmy się w stronę bramy. Gdy byliśmy w pobliżu budki, skryliśmy się za nią i daliśmy znak "Miszce" by podpalił magazyny. No i stało się. Pokazał się ogień, w jego świetle widać było poruszającą się wzdłuż magazynów sylwetkę. "Miszka" nie zdążył podpalić następnych lontów bo rozszczekały się karabiny maszynowe. Teren został oświetlony rakietami, zrobiło się widno jak w dzień. Nie mogąc wykonać zadania "Miszka" serwował się ucieczką z niebezpiecznego miejsca w stronę zbawczej bramy i budki, za którą i my się skryliśmy.

Powstało piekło na ziemi. Nie mogliśmy ruszyć się z miejsca, kule gwizdały wokół nas. Trzeba było zdecydować się na odwrót i przebiec kilka metrów do zbawczej bramy, za którą było bezpiecznie. Karabin maszynowy wstrzeliwał się siejąc zniszczenie. Kule wyrywały kawałki muru, które raniły. Trzeba się było szybko decydować by przebiec pod gradem kul. Wsłuchiwaliśmy się w każdą serię i gdy ta się kończyła przebiegaliśmy pojedynczo za bramę. Była to ostatnia chwila, słychać było głosy zbliżających się Niemców i Ukraińców. Zadanie nie zostało w pełni wykonane, ale nie było możliwości dalszego przebywania na tym terenie. "Miszka" działał zbyt pospiesznie i nerwowo, zapalone lonty gasły. Niemcy zauważyli, że się coś dzieje i rozpoczęli ostrzał z broni maszynowej. Za bramą czekaliśmy na "Miszkę", który dobiegł zdyszany, ale cały i zdenerwowany, że nie wykonał zadania i magazynów nie podpalił.

Teraz musieliśmy się szybko wycofać, nie było czasu na wzajemne oskarżanie się. Karabin maszynowy ciągle jeszcze wściekle ujadał, ale my byliśmy bezpieczni. Szybko gęsiego pod murem Syberii przebiegaliśmy w stronę ul. Kolejowej i tam na druga stronę ulicy. Znaleźliśmy się wśród swoich, którzy czekali i cieszyli się, że wracamy cali i zdrowi. Łącznik dowódcy plutonu zaprowadził nas na ul. Łucką do ppr. "Kosa" by zdać relację z wyprawy. Zastępca dowódcy plutonu plut. podch. "Żbik" cały czas obserwował przez lornetkę przebieg akcji na terenie Syberii z ostatniego piętra budynku Garbochemii, ukryty za workami z piaskiem. Niemcy wiedzieli, że z budynku po drugiej stronie mieszczą się posterunki polskie i za wszelką cenę chcieli nas stamtąd wykurzyć. Cały czas wszystkie okna były ostrzeliwane, tak że nie pomagały worki z piaskiem. Do tego cały budynek był ostrzeliwany z działka. Naszym zadaniem było rozpoznanie jego stanowiska i ewentualne zniszczenie, co jak się okazało nie było łatwe.

Gdy dotarliśmy do dowództwa, najpierw poczęstowano nas herbatą i mogliśmy chwilę odpocząć po trudach wyprawy. Około godziny po naszym przybyciu dotarł "Żbik" i wtedy w obecności ppr. "Kosa" zdaliśmy relację z nie w pełni udanej wyprawy. "Żbik" uzupełniał nasze wypowiedzi własnymi spostrzeżeniami. Jak się okazało, nasza wyprawa nie była aż taka bezowocna a to dlatego, że "Żbik" obserwował naszą akcję przez lornetkę i odkrywał stanowiska ogniowe. Dostrzegał to czego my nie mogliśmy zauważyć przy nawale ognia jakim byliśmy zasypani. Najważniejsze, że wróciliśmy cali i zdrowi, nie licząc zadrapań i stłuczeń. Mogliśmy teraz odpocząć na kwaterze mieszczącej się na ul. Śliskiej 50 gdzie musieliśmy jeszcze tej nocy dotrzeć. Po odprawie poczęstowano nas kolacją i po drodze musieliśmy odprowadzić Rosjan do dowództwa na ul. Żelazną 39, gdzie czekał na swoich żołnierzy ppr. "Lech Żelazny". Dotarliśmy wszyscy do dowództwa w drodze do naszej kwatery, przez podwórza Siennej 81 a następnie Żelaznej 37, dalej podkopem pod Żelazną, przez okno na parterze na ulicę Twardą 50, i następnie Twardą do ul. Śliskiej 50. Tu czekała mnie niespodzianka. U ppr. "Lecha Żelaznego" spotkałem swego rodzonego brata Kazimierza Łagodzkiego "Salamandrę", który walczył na Powiślu w zgrupowaniu Krybar, niedaleko od ul. Browarnej 20 gdzie ostatnio mieszkał. Po ranieniu w rękę postanowił przedostać się do Śródmieścia by być blisko rodziców. Okazało się, że tu też może być użyteczny. Został przyjęty do oddziału "Lecha Żelaznego" i pełnił funkcje doradcze. W konspiracji skończył podchorążówkę i miał pewne doświadczenie. Szkolił młodych chłopców przyjętych do oddziału a we wrześniu przeszedł na Miedzianą 18 do dowództwa.

Radość z tego niespodziewanego spotkania była ogromna, do rana rozmawialiśmy ciesząc się sobą. Na drugi dzień razem z bratem poszliśmy do rodziców na ul. Łucką 14, gdzie przebywali oni w piwnicy razem z innymi mieszkańcami domu. Kwaterę i kwatermistrzostwo mieliśmy na ul. Śliskiej 50 w podwórzu na drugim piętrze. Na początku sierpnia panował tu spokój i dopiero pod konie sierpnia Niemcy zaczęli ostrzeliwać ul. Śliską, Pańską, Sienną i Złotą, tak że w krótkim czasie ulice te stały się jednym gruzowiskiem.

Była godzina 6-ta rano, wracaliśmy z fabryki Bormana na kwaterę. W drodze, gdy byliśmy na wysokości ul. Żelaznej usłyszeliśmy silne wybuchy. Niemcy z okolicy dworca Zachodniego ostrzeliwali z ciężkiego działa kolejowego tzw krowy lub szafy. Droga stawała się niebezpieczna, w każdej chwili mogliśmy zginąć. Nikt z drużyny nie wahał się jednak iść naprzód, czuliśmy że coś się może stać. Niebezpieczeństwo czyhało na każdym kroku, do tego brało górę zmęczenie, chcieliśmy odpocząć. Nie było to nam jednak sądzone. Widok jaki zastaliśmy na miejscu przechodził nasze wyobrażenie. Zwały gruzów w miejscu naszej kwatery, zewsząd słychać krzyki i widać zrozpaczonych ludzi biegających po gruzowisku.

Front budynku, oficyna, wszystko legło w gruzach, nasza kwatera na drugim piętrze znikła z powierzchni. Zawalone piwnice pełne ludzi. Wszyscy, którzy mogą odwalają belki i zwały cegieł. Z głębi piwnic słychać jęki i krzyki wołających o ratunek. "Moneta", ja i wszyscy pozostali z naszego oddziału którzy przybyli na wypoczynek zaczynamy ratować zasypanych. Widok wydobytych ludzi jest straszny, pełno krwi, urwane ręce i nogi, pełno trupów. Nie mogę znieść widoku, który muszę oglądać. Po drugiej stronie na Śliskiej 53 jest szpital a drugi szpital na Śliskiej 62 przerobiony z bóżnicy żydowskiej i tu znoszą rannych.

Na frontowej klatce mieściło się kwatermistrzostwo i magazyny żywności. Stropy kilku pięter zwaliły się i przygniotły ludzi tam się znajdujących. Wielu zginęło, inni wołali o pomoc. Przygniotły ich belki stropowe, nie mogli ruszyć się z miejsca. Widziałem ciągle przed sobą sylwetkę mojego kolegi pełnego energii, ratującego zasypanych. Brałem z niego przykład mimo zmęczenia. Nasi koledzy z kwatermistrzostwa zostali przywaleni gruzem a nad nimi wisiały jeszcze dwa piętra zwalonych belek, desek i gruzu. Prosili żeby ich wydobyć, co graniczyło z cudem. Inni chcieli by ich dobić, wiedząc że nie zdołamy ich wydobyć z tej plątaniny gruzów. Sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Trzeba było podjąć męską decyzję i zastanowić się od czego zacząć.

"Żbik" z "Monetą" nie zastanawiali się długo. Ja im pomogłem mimo zmęczenia. Wydobyliśmy kwatermistrza co obyło się bez naruszenia pozostałych , ledwo trzymających się belek. Czekali na ten moment sanitariusze. Jeszcze jeden i jeszcze jeden uratowany. Sytuacja stawała się groźna, wszyscy mogliśmy zginąć. Gdy przesunęliśmy się do przodu i chcieliśmy wydobyć strasznie jęczącego z bólu kolegę wszystko zaczęło się osuwać i sypać. Zostałem zasypany, straciłem świadomość i tylko dzięki ofiarności kolegów przeżyłem. Przytomność odzyskałem dopiero po pewnym czasie w szpitalu na ulicy Śliskiej 62. Niedaleko stąd na Śliskiej 58 m. 12 zastała mnie wojna w 1939 r. i tu mieszkałem do 1940 r.


Ze wspomnień Henryka Stanisława Łagodzkiego, żołnierza Armii Krajowej ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton Stalag IV b, nr jen. 305785 - dzięki uprzejmości Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego 1944